U nas, na co dzień

Już dość dawno pisałem na tym miejscu, że PiS jest pierwszą po 16 latach rządzącą formacją polityczną, która kieruje się względami ideologicznymi, podczas gdy wszystkim dotychczasowym, z prawa i z lewa, przyświecał dotąd, pożal się Boże, „pragmatyzm” polityczny i gospodarczy. Jest to oczywiście dosyć dolegliwe, ponieważ ideologią PiS jest katolicki nacjonalizm, idea zarówno autorytarna w swoich konsekwencjach, jak i mocno już w dzisiejszym świecie zwietrzała. Ale ma to także swoje dobre strony. Zmusza po prostu wszystkie inne orientacje do pewnego wysiłku umysłowego nad określeniem spraw najprostszych, rudymentarnych, od których dotąd, w duchu „pragmatyzmu”, udawało się uciekać. Zauważył to niedawno w „Polityce” Jacek Żakowski, pisząc o sytuacji lewicy, chociaż, szczerze mówiąc, nic mnie już tak nie nudzi jak dyskusje o potrzebie ideologii na lewicy. Do określenia pozostają jednak sprawy podstawowe, także te widoczne gołym okiem. A więc to na przykład, czy dwa lata po przystąpieniu do Unii Europejskiej jesteśmy, czy też nie jesteśmy narodem europejskim. Chodząc po ulicach Warszawy, a tym bardziej wchodząc do wielkich hipermarketów w rodzaju Arkadii czy Galerii Mokotów, można by powiedzieć, że jak najbardziej. Nie idzie mi tylko o wystrój sklepów, lecz także o to, że nie ma tu prawie żadnego napisu czy nazwy brzmiącej po polsku, a większość firm wystawiających tu swoje produkty ma centrale w Londynie, Paryżu, Nowym Jorku czy Berlinie. To samo dotyczy mnóstwa reklam umieszczanych na ulicach i przy drogach. Od tej więc strony wyglądamy już nie tylko jak Europa, ale wręcz jak prowincja lub kolonia europejskich i światowych potęg. Równocześnie jednak, jeśli zestawimy ten zewnętrzny blichtr z zawartością myśli przeciętnego Polaka, a także polskich mediów, okaże się, że żyjemy na głębokiej prowincji. Cechą współczesnej umysłowości europejskiej stało się coraz wyraźniej rozumowanie w kategoriach globalnych. Świat się skurczył i zazębił ze sobą. Mój znajomy z Ameryki przyjechał ostatnio do Polski i jego pierwszym zmartwieniem było pytanie, co się stanie teraz na Bliskim Wschodzie, skoro w Palestynie wybory wygrał Hamas, a Iran szykuje broń nuklearną. Wystarczy włączyć telewizję BBC, ZDF, francuską czy włoską, aby się zorientować, że odbiorcy tych stacji naprawdę chcą wiedzieć, co się dzieje w Chinach, w Pakistanie, w Rosji, nawet w Polsce, z której katastrofa katowicka relacjonowana była z dużą starannością, ponieważ są świadomi, że zdarzenia te mają lub będą miały jakiś wpływ na ich życie. U nas jest to głęboka egzotyka, którą zajmują się na dalszych stronach poważniejsze czasopisma, media elektroniczne bagatelizują podobne sprawy i nasz świat zamyka się pomiędzy Warszawą, Toruniem (będącym obecnie duchową stolicą Polski) a czasami na dodatek Kijowem i Mińskiem, chociaż skutek tych zainteresowań jest ciągle chwiejny i wątpliwy. Przeciętnemu Polakowi nic nie mówią kolejne wybory w krajach Ameryki Łacińskiej, gdzie podnosi się zadziwiający ruch lewicy i nawet w Chile prezydentem została kobieta socjalistka, podobnie zresztą kobieta socjalistka została powtórnie prezydentem Finlandii, co byłoby może okazją do pogadania o skandynawskim socjalizmie, który jako receptura społeczna trzyma się całkiem mocno. Ale dla przeciętnego Polaka, co gorsza zaś i dla polskiego dziennikarza, są to opowieści o żelaznym wilku, dalekie i do niczego mu niepotrzebne, ponieważ i tak jesteśmy doskonałością sami dla siebie, swoi wśród swoich, o czym trafnie pisała niedawno Kinga Dunin. „Tu nawet jak mnie kopią, to kopią mnie swoi”, śpiewa ponoć piosenkarka Kora i opinia, także opinia polityczna, jej wtóruje. Niestety jednak nasze przekonanie o potędze polskiej swojskości również wspiera się na kilku legendach historycznych, które ostatnio ordynarnie podważył francuski badacz historii Polski i Ukrainy, Daniel Beauvois, pisząc w swojej książce, a także mówiąc w „Gazecie Wyborczej” (28-29.01.2006 r.), że nasza słynna demokracja szlachecka była fikcją, w której uczestniczyło zaledwie około 5% „narodu szlacheckiego”, a nasze rządy na opiewanej w pieśni i powieści „zielonej Ukrainie” swoim okrucieństwem dorównywały najstraszliwszym bestialstwom kolonialnym w Afryce. Beauvois mówi odważnie, że Polacy, poszukując swojej tożsamości historycznej, z której czerpią swoją dumę, karmią się mitami dalekimi od prawdy. A przecież „polityka historyczna” braci Kaczyńskich, a więc ich ideologia, cała nastawiona jest na pielęgnowanie tych mitów i wyciąganie z nich współczesnych wniosków. Zresztą nie tylko na ich pielęgnowaniu, ale i produkowaniu, bo przecież nie jest

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 06/2006, 2006

Kategorie: Felietony