Uczelnie w terenie

Uczelnie w terenie

Możliwość tworzenia przez renomowane uczelnie zamiejscowych punktów dydaktycznych zbliży nas do nowoczesnego powszechnego i wielostopniowego studiowania

W każdej wsi – WSI, tak w latach 70. akademiccy tradycjonaliści pogardliwe określali powstawanie w powiatowych miastach wyższych szkół inżynierskich. Choć ich poziom nie dorównywał renomowanym politechnikom, kształciły kadry dla – hej, łza się w oku kręci – dynamicznie rozwijającego się wówczas polskiego przemysłu.
Jednak te – licencjackie, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli – zawodowe szkoły wyższe pozostały przysłowiowymi jaskółkami, które wiosny nie czynią. System szkolnictwa wyższego w czasach PRL był, paradoksalnie, elitarny w formie i zasięgu. Wzorzec stanowił wielkomiejski ośrodek dydaktyczno-naukowy oferujący studia bezpłatne i stacjonarne, oparte na codziennym kontakcie profesorów i studentów. Ci ostatni w razie potrzeby otrzymywali stypendia, akademiki, tanie wyżywienie.

Student, choć żebrak, to był pan! I chociaż miejsc w domach studenckich nie starczało dla wszystkich chętnych, waletowanie pomagało przemieszkać sporej liczbie żaków. System był sprawny, i mimo że peerelowski, wzorowany na tradycyjnym systemie europejskim o zbliżonym, przyzwoitym poziomie kształcenia.
Jednakże bezpłatność studiowania była okupiona niższym wynagrodzeniem po skończeniu studiów. A ponadto, choć pracy po studiach było w bród, a nawet stosowano tak nielubiane nakazy pracy, to płace absolwentów okazywały się generalnie dużo niższe niż ich rówieśników, którzy poprzestali na technikum czy nawet szkole zawodowej. Jak powiadają Amerykanie, nie ma nic takiego jak bezpłatny obiad.
Za wyłącznie bezpłatne kształcenie płaciło także społeczeństwo. Dostęp do studiów był ograniczony do relatywnie niewielkiej grupy młodzieży w wieku akademickim. Tzw. współczynnik scholaryzacji, czyli odsetek studentów w grupie osób w wieku akademickim, wynosił zaledwie 10%. W erze przemysłowej wydawał się on dostateczny, lecz gdy świat wkroczył w erę społeczeństw informacyjnych, tylko

powszechność wykształcenia wyższego

może zaspakajać aspiracje jednostkowe i społeczne. Najwcześniej odkryli to Amerykanie, gdzie od czasów II wojny światowej szkolnictwo ponadśrednie osiągnęło skalę masową. Europejczycy długo kpili, że w całych Niemczech jest 20 uniwersytetów, gdy w małym stanie Ohio jest ich dwa razy więcej. I choć mieli rację, to jako ostatni śmieją się Amerykanie. Nie wszystkim potrzeba umiejętności analizy imperatywu kategorycznego czy dogłębnej znajomości Ulissesa.
Wystarczy osiągana w cyklu trzyletnim sprawność logicznej analizy oraz interpretacji tekstów administracyjnych. Uniwersytety budowane w szczerym polu, college’e w niewielkich mieścinach, kształcą na różnym poziomie kadry dla różnych stanowisk i sektorów.
Europa odkryła tę prawdę 30 lat później. W ramach tzw. procesu bolońskiego, czyli harmonizacji systemów szkolnictwa wyższego w krajach europejskich, upowszechnia się system studiów dwustopniowych – licencjackich i potem magisterskich. Również w Polsce, która także jest sygnatariuszem procesu bolońskiego, dzięki odważnej ustawie z 1990 r. stworzono możliwość powoływania uczelni niepaństwowych. Nikt nie zdawał sobie sprawy, jaką dynamiką wykaże się sektor tej de facto prywatnej edukacji. Dosyć podać, że obecnie działają 244 niepaństwowe szkoły wyższe, kształcąc odpłatnie pół miliona studentów, czyli niemal 30% ogółu.
Ale i uczelnie państwowe nie zasypiały gruszek w popiele. Od pięciu lat dynamiczny rozwój studiów zaocznych i w niewielkim stopniu wieczorowych, również odpłatnych, umożliwił niezwykłe zwiększenie liczby studiujących, także w trybie dziennym, bezpłatnym.
W rezultacie Polska ma obecnie 1,7 mln studentów, liczbę porównywalną do ludności takiego kraju jak Słowenia czy Estonia. Osiągnęliśmy przyzwoity współczynnik scholaryzacji, na poziomie 45%! Niezależnie od wszystkich utyskiwań na poziom kształcenia na niektórych kierunkach i w niektórych uczelniach,

nie mamy powodu się wstydzić

przed Unią – dane wskazują, że polscy studenci dobrze się sprawdzają na zagranicznych uczelniach, a gdy z kolei przyjeżdżają do nas studenci zagraniczni, nie zawsze zadziwiają wiedzą i poziomem.
Jednak, jak w słowach piosenki, „To mało, to mało”. Przygotowany w tym roku raport UNDP, agendy ONZ w Polsce, wskazuje jako jeden z dziesięciu celów milenijnych osiągnięcie w najbliższych latach współczynnika scholaryzacji 65%, co oznacza stabilizację, a nawet zwiększenie liczby studentów. Co ważniejsze, konieczne jest zwiększenie przystępności i dostępności kształcenia, co jest możliwe przy zbliżeniu uczelni do miejsca zamieszkania studentów.
Na razie taką możliwość mają głównie uczelnie niepaństwowe. Mogą one powstawać w niewielkich nawet miejscowościach. Zaś to, że powstają nie tam, ale w większych miastach, wynika z kalkulacji finansowej. Warszawa – mimo ogromnej liczby uczelni – nadal jest atrakcyjnym miejscem zakładania nowych prywatnych placówek.
Uczelnie państwowe o uprawnieniach akademickich dotychczas mogły zakładać jedynie filie lub wydziały zamiejscowe, ale są to jednak jednostki ogromne, a więc kosztowne. Mimo wszystko chęć studiowania na renomowanych uczelniach była tak duża, że niektóre z nich – bez podstawy prawnej, a więc nielegalnie – rozwijały kształcenie poza swą siedzibą. Napominania niewiele pomagały, życie społeczne ma większą siłę niż administracja. Tym bardziej że brak prawnego zezwolenia nie oznaczał, iż działalność edukacyjna poza siedzibą jest ze swej natury naganna. Przeciwnie. Doświadczenia wielu krajów europejskich wskazują, że pierwszy etap kształcenia wyższego studenci najchętniej podejmują niedaleko swego miejsca zamieszkania – mniejsze koszty i nieodrywanie się od rodzin są tu czynnikiem zasadniczym.
Zatem wychodząc naprzeciw zapotrzebowaniu na edukację bliską studentom z małych miejscowości i wsi, Ministerstwo Edukacji Narodowej i Sportu przygotowało nowelizację ustawy o szkolnictwie wyższym dopuszczającą – pod wieloma warunkami i po ocenie Państwowej Komisji Akredytacyjnej – zakładanie przez uczelnie mające na danym kierunku uprawnienia do nadawania stopnia doktora – zamiejscowych punktów dydaktycznych.

I tu rozpętała się burza. Larum podnieśli rektorzy szkół niepaństwowych, uznając tę możliwość za śmiertelne zagrożenie dla całego sektora szkolnictwa niepublicznego w Polsce. Miała ona bowiem naruszać równość sektora państwowego i niepaństwowego. Jednak zarówno uczelnie państwowe, jak i niepaństwowe mają równe prawa tworzenia takich punktów. Nie ma tu żadnej dyskryminacji. Jedynie uczelnie państwowe częściej – choćby z racji swej tradycji – mają uprawnienia do nadawania stopnia doktora, co na razie pozostaje uprawnieniem tylko czterech uczelni niepaństwowych. Lecz ich liczba – w miarę rozwoju własnych kadr –

będzie się zwiększać, a nie zmniejszać.

Ponadto założyciel szkoły niepublicznej, zamiast tworzyć punkt zamiejscowy, może w mniejszej miejscowości założyć niewielką drugą szkołę, czego nie może zrobić uczelnia państwowa.
Parlament nie podzielił, mocno nagłośnionych w mediach, argumentów lobby uczelni niepaństwowych. W lipcu Sejm przegłosował nowelę, a w sierpniu Senat przyjął ją bez poprawek.
Ile uczelni z niej skorzysta i w jakiej skali pomoże to zwiększyć dostępność studiowania, oczywiście teraz jeszcze nie wiadomo. Na pewno zbliży nas do nowoczesnego powszechnego i wielostopniowego studiowania, zaś powstające punkty dydaktyczne zaoferują nowe miejsca pracy dla lokalnej administracji, a zapewne wniosą nowe idee i nowe możliwości aktywizacji środowiska małomiasteczkowego.

Autor jest wiceministrem do spraw szkolnictwa wyższego.

 

Wydanie: 2002, 35/2002

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy