Ustalmy parę pojęć

PiS do spółki z Platformą Obywatelską dostarczają prasie mnóstwa zabawnych tematów. A to się kłócą, a to zbliżają się do siebie, okładając się przy okazji najgorszymi wyrazami. Daje to pole do mnóstwa komentarzy, jaskrawych tytułów i błyskotliwych wywiadów prasowych. Szlagierem sezonu – poza oczywiście widowiskową awanturą sejmową, sprowokowaną przez machlojki marszałka Jurka – stała się p. Zyta Gilowska, kobieta o stanowczych poglądach, które zmienia w miarę potrzeby. Jej przyłączenie się do rządu Marcinkiewicza ożywiło falę rozważań nad jej urodą – tak polityczną, jak i żeńską. Słowem – interes prasowy się kręci, wytwarzając mgławicę medialną, która bawi tych, którzy lubią śledzić walki Murzynów w nieoświetlonym tunelu. Mam jednak znajomego, który w takich sytuacjach zwykł był radzić: przede wszystkim ustalmy parę pojęć. W obecnym bowiem zamieszaniu także całkiem poważne pojęcia latają nam wokół głowy niczym stado chrabąszczy i nikt się nie zastanawia, co znaczą one naprawdę. Należy do nich na przykład sprawa podatku liniowego, o którym p. Gilowska mówi obecnie z właściwym sobie wdziękiem, że kocha go nadal, na razie jednak, skoro weszła do rządu PiS-u, który był podatkowi liniowemu przeciwny, ten podatek musi poczekać, bo nas na niego nie stać. Jest to najbardziej niedorzeczna deklaracja polityczno-społeczna, jaką może wypowiedzieć polityk zajmujący się gospodarką. System podatkowy bowiem nie jest po prostu kwestią gustu lub techniką pobierania opłat od ludności, ale zawiera w sobie dwie przeciwstawne filozofie społeczne, które nie dadzą się pogodzić. Podatek liniowy, ustalający taką samą stopę podatkową dla wszystkich, niezależnie od ich dochodów, oznacza w praktyce nie tylko obniżenie podatków dla bogatych, a utrzymanie ich lub powiększenie dla biednych, ale wyraża też przekonanie, że społeczeństwo składa się z oddzielnych jednostek, z których każda, niezależnie od swojej sytuacji życiowej, sama winna się martwić o swój los, ponieważ jest równa wobec prawa podatkowego. Przeciwieństwem tego poglądu jest podatek progresywny, obciążający bardziej bogatych, ujmujący zaś ciężarów biednym. W podatku progresywnym wyraża się z kolei przekonanie, że społeczeństwo jako całość rządzić się powinno zasadą wzajemnej pomocy, której zamożni mogą i powinni udzielać tym, którym powodzi się gorzej lub wręcz źle. Jest on korektą nierówności społecznych, jakie rodzi gospodarka rynkowa i nie jest przypadkiem, że kraje, w których opieka państwa nad słabszymi i powszechne świadczenia socjalne są przedmiotem naszej zazdrości, jak Szwecja na przykład, są zarazem krajami znacznych rozpiętości podatkowych. Ale rozpiętości te zamieniają się w poczucie bezpieczeństwa i solidarności społecznej, określanej niekiedy wręcz jako „szwedzki socjalizm”. Zdawało się, że PiS rozumie tę różnicę i temu zawdzięcza swój sukces wyborczy. Nie rozumie jej natomiast z pewnością pani Gilowska. Margaret Thatcher głosiła wręcz, że społeczeństwo nie istnieje, jest jedynie fikcją słowną, pod którą kryją się osobne jednostki, konkurujące między sobą o pieniądze i dobrobyt. Ciekawe więc, czy uda się nowej pani wicepremier przekonać do tego poglądu braci Kaczyńskich, którzy dotąd głosili coś wręcz odwrotnego. Ale nie moje to w końcu zmartwienie. Pani Gilowska, żywiąc obojnacze, a więc chyba patologiczne uczucia podatkowe, twierdzi także, że jej główną troską jest ograniczenie bezrobocia, czego warunkiem jest jednak obniżenie kosztów pracy. Cóż to znaczy naprawdę? Stary Marks pisał w „Kapitale”, że sumą, którą kapitalista chcąc nie chcąc musi zapłacić robotnikowi za jego pracę, jest suma, która ma mu wystarczyć na prostą reprodukcję siły roboczej, a więc, krótko mówiąc, na to, żeby coś zjadł, przespał się i znowu wracał do roboty. Jednakże w ciągu 150 lat, jakie minęły od tamtej pory także kapitał zauważył, że pracownik jest również człowiekiem, któremu obok prostej reprodukcji siły roboczej należy się możliwość kształcenia dzieci, urlop, udział w życiu kulturalnym, zabezpieczenie na starość lub na wypadek kalectwa lub choroby. A także że jest on nabywcą, od którego zasobów zależy rynek wewnętrzny i obroty gospodarki. O tym wszystkim przypominał oczywiście kapitałowi ruch zawodowy i polityczny ruch robotniczy, strasząc kapitał swoją siłą, i im to niewątpliwie należy przypisać znaczy wzrost kosztów pracy, z którym mamy obecnie do czynienia w krajach cywilizowanych. I wszystko to można oczywiście

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 03/2006, 2006

Kategorie: Felietony