Utracona podmiotowość SLD

Utracona podmiotowość SLD

Zainteresowały mnie wypowiedzi Sławomira Wiatra w poprzednim numerze PRZEGLĄDU i chciałbym niektóre jego spostrzeżenia rozważyć po swojemu. Wydają mi się one zarazem odkrywcze i oczywiste, co – logicznie rzecz biorąc – nie powinno iść w parze. Żyjemy jednak w takim półmroku, że oczywistość trzeba odszukać, sama nie rzuca się w oczy. Dlaczego wyborcy odeszli od SLD i głosują na inne partie lub wybierają bierność? A dlaczego mieliby pozostawać przy SLD? Głosimy – mówi Sławomir Wiatr – „że transformacja [tj. zmiana ustroju] to my. I to nas pozbawia dystansu do jej efektów. Bo jeżeli miała ona w pewnych obszarach skutki negatywne, to nie można o nich mówić wiarygodnie, jeśli cała narracja SLD dotyczy dumy z transformacji i podkreślania, że to zasługa [między innymi] lewicy. Tymczasem co najmniej jedna trzecia społeczeństwa w tej transformacji nie za dobrze się czuje”. I w innym miejscu: „Co mówią najważniejsi ludzie Sojuszu, co celebrują. Łatwo to wyliczyć: 20-lecie konstytucji, referendum akcesyjne, Unia Europejska, rocznica wejścia do NATO. Tymczasem rzecz polega na tym, że im bardziej przypisujemy sobie ten dorobek [w którym byliśmy tylko kolejnym ogniwem i w czym nie ma nic socjaldemokratycznego], tym bardziej sobie szkodzimy”. Do tego można jeszcze dodać chwalenie się, że to nie Macierewicz, lecz Szmajdziński zakupił samoloty bojowe F-16 i inne bronie do przewidywanej wojny. Pisywałem kiedyś o SLD, czasem dość krytycznie, ale było oczywiste, że chciałem pomóc, a nie szkodzić. Przez znane mi osoby z prawicy zostałem z tego powodu uznany za postkomunistę – dlaczego nie, nie byłem komunistą, ale udało mi się załapać przynajmniej na postkomunizm. W SLD moje publikacje echa nie miały. Masę listów otrzymywałem od lewicy niepartyjnej, zawsze z poparciem, gdy życzliwie pisałem o Polsce Ludowej. Nie od aparatczyków, raczej z kręgów inteligenckich i „dyrektorskich”. Nie było innego tematu, który budziłby takie pozytywne emocje wśród czytelników, którzy sympatyzowali z lewicą, cokolwiek ta nazwa miałaby znaczyć. Według mojego prywatnego instytutu Gallupa rozejście się grupy kierowniczej SLD z wyborcami było nieuniknione. Głównie z tego powodu, że ta grupa kierownicza, dążąc do zasymilowania się z nową panującą klasą polityczną, chciała mieć innych wyborców, bo uważała, że dotychczasowi, ze swoim PRL-owskim „obciążeniem”, kompromitują ją wobec mediów i nowych autorytetów. Solidarności udało się wmówić jej poczucie niższości i winy i niemal całkowicie umysłowo zniewolić. Nikt tam nie śmiał mieć zdania, jeżeli nie zostało ono przedtem objawione przez „Gazetę Wyborczą”. W pewnym momencie, z pewnością za późno, zdałem sobie sprawę, że moje widzenie SLD jest zabarwione chciejstwem, i przestałem się tą partią interesować. Dochodziło do mnie tylko to, o czym trąbiły media. Czasem te nikłe wiadomości były zadziwiające. Pierwsze, co mnie dziwiło, to dobór liderów po Millerze, a ostatnie to upodobnienie się Millera po powrocie do najmniej ciekawych z tych, którzy kierowali partią w międzyczasie. Nawet nie myślę o kandydowaniu pani Ogórek na prezydenta, bo to było wydarzenie z gatunku dziwów natury, których rozumem się nie pojmie i z tego powodu nie można wyciągnąć z nich żadnych użytecznych wniosków. SLD dał sobie wmówić, że jedyny ratunek w otwarciu się na inne nurty czy ugrupowania lewicy i jednoczeniu się z nimi za wszelką cenę. Janusz Palikot założył swoją partię, aby unicestwić SLD i przejąć jego elektorat. Nie było to niewykonalne, ale trzeba było mieć talent polityczny, a Palikot ma zapewne dużo talentów, ale politycznego ani za grosz. Wystąpił jako spekulant w nieznanym sobie biznesie, ale Millerowi i jego partii jednak zaszkodził. Zasada otwarcia się na inne lewice i łączenia sił tak podziałała, że SLD wystąpił w wyborach razem z partią Palikota, której główną namiętnością była chęć pogrzebania SLD. Włodzimierz Czarzasty spodobał mi się w czasie afery Rywina, ponieważ jako jedyny z SLD nie dał sobie narzucić przez komisję śledczą roli podsądnego. Gdy został wybrany na przewodniczącego, pomyślałem, że to może być dobry wybór. Nie wytrwałem w tym przekonaniu dłużej niż pół dnia, bo usłyszałem jego zapowiedź, że zwolenników będzie szukał w „Krytyce Politycznej” i wśród czytelników „Gazety Wyborczej”. Niestety, nie był to lapsus, lecz nieporozumienie wynikające z niewiedzy, czym jest „Krytyka Polityczna” i jaki stosunek do SLD pod kierownictwem Czarzastego mają czytelnicy „Gazety Wyborczej”. Jednoczenie się z wrogami swojej partii stało się przyzwyczajeniem Włodzimierza Czarzastego. Nienawiść PiS do postkomunistów

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2017, 26/2017

Kategorie: Bronisław Łagowski, Felietony