Walka na memy i fake newsy

Walka na memy i fake newsy

Internauci wyszli na ulice, bo identyfikują się ze sprawą, a nie z opcjami politycznymi

Wojciech Kardyś – influencer, bloger, radiowiec, przedsiębiorca. Związany z branżą mediów społecznościowych od ponad siedmiu lat. W Radiu Kampus prowadzi autorską audycję #RAMA, w której rozmawia z influencerami i ekspertami z tej dziedziny. Jest na Twitterze jako @wojtekkardys.

Fala protestów zalała Polskę zarówno na ulicach, jak i w internecie. Co było najpierw – pospolite ruszenie w realu czy w wirtualnej rzeczywistości?
– Najpierw było oburzenie Polaków, że ktoś próbuje ograniczyć ich prawa. Do tego oburzenia nie były potrzebne ani internet, ani media społecznościowe, wystarczyła informacja, że Prawo i Sprawiedliwość chce przeforsować niebezpieczną dla obywateli i demokracji ustawę. Internet i media społecznościowe jedynie pomogły niezadowolonym zorganizować się w większe grupy, głównie dzięki wydarzeniom na Facebooku, do których zapisywali się użytkownicy.

Jak jako specjalista oceniasz internetową kampanię protestów? Zdaliśmy test z obsługi mediów społecznościowych czy jednak można było wykorzystać je znacznie lepiej do zmobilizowania ludzi?
– Ale tutaj nie było żadnej kampanii protestów! Wbrew temu, co twierdzą media rządowe, nikt ich wcześniej nie planował. Wydarzenia były spontaniczne, na samym początku nie było żadnych zorganizowanych akcji. Organizować się do wyjścia na ulice zaczęły osoby niezwiązane z opozycją, głównie ci, którzy czuli społeczną potrzebę stanięcia w obronie praw i demokracji. To ważne także z tego względu, że już w momencie, kiedy internet zaczął się stawać częścią demonstracji, zauważalnym trendem było dołączanie do wydarzeń tworzonych nie przez Platformę Obywatelską czy Nowoczesną, tylko przez nieupolitycznionych użytkowników sieci. Internautom chodziło o wspólną sprawę, a nie o poparcie Grzegorza Schetyny, Ryszarda Petru lub kogokolwiek innego określającego się mianem lidera opozycji. Oni zresztą wśród internautów mają bardzo niepochlebną opinię.

Skoro nie wyrażenie politycznego poparcia, to jaki cel mieli internauci w organizowaniu tych wydarzeń na Facebooku i w innych mediach społecznościowych?
– Chodziło im przede wszystkim o to, żeby dodać protestującym animuszu. Symboliczne zdjęcia, zwłaszcza te, które przedstawiały jedno- lub kilkuosobowe protesty w małych miasteczkach przed lokalnymi sądami, memy czy humoreski rysunkowe tworzyli internauci identyfikujący się ze sprawą, a nie zwolennicy tej czy innej opcji politycznej. Ludzie sami się zmobilizowali, bo połączył ich wspólny cel – walka o trzy weta. To ich zasługa – a nie opozycji – że dwa udało się wywalczyć.

Rzeczywiście postowanie z miejsc demonstracji odbierasz jako przejaw wypełnienia obowiązku obywatelskiego, a nie jako formę lansu?
– Po sieci krąży taki mem, przedstawiający klasycznego hipstera z brodą i śmiesznymi okularami, z podpisem: „Proteścik, piwko, fotka na Insta i Uberkiem do domu”. Czy on oddaje charakter ludzi, którzy wyszli na ulice? Nie wydaje mi się. Oczywiście są przypadki ewidentnego lansu w postaci umieszczanych na Facebooku czy Instagramie selfie z dziubkiem, flagą i świecą wśród tłumu, ale są one marginalne. Osoby w naszym wieku, a więc koło trzydziestki, w większości nie interesują się polityką. A mimo to skrzyknęły się na Facebooku, by wspólnie zaprotestować.

Co je do tego skłoniło?
– W przypadku tego protestu zasada była taka, że albo chodzisz na wiece, albo siedzisz w domu i hejtujesz protestujących. Nie dało się przecież zorganizować wydarzeń na Facebooku i zachwalać protestów, nie idąc na nie. Po prostu tym razem nie można było aktywności ograniczyć do kliknięcia w przycisk „Wezmę udział” – trzeba było wyjść z domu i rzeczywiście wziąć udział.

PR-owe harakiri rządzących

Protestujących z dnia na dzień było coraz więcej. Myślisz, że to dzięki mediom społecznościowym, zalanym przez posty, zdjęcia i filmiki z demonstracji?
– I dlatego, że władza sama sobie strzelała w stopę, twierdząc, że protestujący to ubeckie wdowy czy spacerowicze. Im bardziej rządzący obrażali protestujących, tym więcej ich było każdego dnia. Politycy nadal nie zdają sobie sprawy, że każda głupia wypowiedź mająca obrazić protestujących ląduje natychmiast w internecie i rozprzestrzenia się z zawrotną prędkością, podburzając już i tak mocno wkurzonych ludzi. To, co zrobili rządzący, było PR-owym harakiri.

Dużo mówiło się o tym, że na ulice po raz pierwszy wyszli ci urodzeni w latach 90. Sądzisz, że to media społecznościowe ich do tego zachęciły?
– Jestem wręcz pewny. Uzyskaliśmy w Polsce dostęp do internetu 21 lat temu, czyli w 1996 r. Roczniki z lat 90. po prostu nie znają życia bez cyberprzestrzeni. Według badań statystyczny polski nastolatek spędza w sieci do pięciu godzin dziennie. To pokolenie nie czyta gazet, nie ogląda telewizji – wszystko, czego chce lub potrzebuje się dowiedzieć, znajduje w internecie. Snapchat ma od niedawna funkcję, która pokazuje na mapce, gdzie obecnie znajdują się i co robią nasi znajomi. Podczas protestów na tej mapce było aż czerwono od snapchaterów pod Sejmem i Pałacem Prezydenckim, co oznacza, że w tych miejscach były tłumy użytkowników. Młodzi ludzie porozumiewają się dziś wyłącznie przez Facebooka, Snapchat, Instagram i Twittera. Żeby móc nad nimi zapanować, polski rząd musiałby wyłączyć dostęp do internetu, czego, przypomnijmy, dopuściła się rok temu podczas zamieszek w Turcji tamtejsza władza, mierząca się z podobną mobilizacją internetową młodzieży. Skutki takiej decyzji w Polsce byłyby dla rządzących opłakane.

Czyli do tej pory źle docieraliśmy do młodych? Żeby zainteresować ich polityką, trzeba przekazywać informacje przez media społecznościowe?
– W szkole na historii uczymy się, jak podczas II wojny światowej, w podziemiu, kolportowało się ulotki i drukowało gazetki z informacjami na temat wroga i aktualnymi wiadomościami z frontu. Wróg zaś zrzucał z nieba na okupowane miasta miliony ulotek propagandowych. Teraz mamy Facebooka, Twittera i inne portale społecznościowe, które są jednocześnie tubą propagandową i podziemiem. Walki nie prowadzi się już z karabinem na ulicach, tylko polubieniem i udostępnieniem w social mediach. Fake newsy, trolle, memy, fanpage’e, boty – to współczesne działa, broń do zdobywania potencjalnych wyborców i poparcia.

Kto wytoczył takie działa w walce o obronę demokracji?
– Przede wszystkim internetowi influencerzy, czyli takie osoby, których aktywność w internecie obserwują codziennie tysiące internautów i z których opiniami się liczą. Wśród nich są Maciej Stuhr, który ma prawie 890 tys. followersów, Jacek Dehnel – 25 tys. followersów, Krystyna Janda – 337 tys. followersów, a nawet najpopularniejsza blogerka modowa w Polsce Maffashion, która ma 1 mln followersów na Instagramie. Oni nie tylko wspierali protestujących, ale i zachęcali fanów do wzięcia udziału w protestach. W wypadku protestów internet stał się tubą dla ludzi, którzy z niego umiejętnie korzystają.

Jak dużo influencerów wypowiedziało się w kwestii protestów?
– Garstka w porównaniu z ich liczbą w całym kraju. Na Instagramie wśród blogerów czy youtuberów protesty były mało widoczne. Ci ludzie prawdopodobnie bali się odpływu fanów bądź po prostu nie chcieli stawać po żadnej stronie. Tylko czy w takim przypadku można było pozostać neutralnym?

Jak z wykorzystaniem mediów społecznościowych poradzili sobie antydemonstranci?
– Fatalnie. W „Wiadomościach” trzeba było suwerenowi w jakiś sposób wytłumaczyć ten obywatelski zryw w całej Polsce. I tak narodziła się ich jedyna linia obrony, czyli astroturfing (kładzenie sztucznej trawy, od amerykańskiej marki AstroTurf – przyp. red.). Tym terminem określa się pozornie spontaniczne obywatelskie inicjatywy i organizacje, które mają poprzeć czyjąś ideę czy produkt albo je zbojkotować. Krótko mówiąc, wysłano informację, że to wszystko, co wydarzyło się na polskich ulicach, było przez kogoś z góry ustawione. Tyle że ten przekaz zwolenników ustawy PiS poniósł klęskę. Na Twitterze, który jest uważany za jedno z najbardziej opiniotwórczych mediów społecznościowych, hasztag #Astroturfing pojawia się głównie wśród spamu generowanego przez prawicę. Dzięki badaniom, które przeprowadził Robert Gorwa z uniwersytetu w Oksfordzie, wiemy, że w Polsce jedna trzecia tweetów jest generowana przez boty, a więc nie przez ludzi, tylko przez komputery, z czego przeważają boty prawej strony – jest ich nawet pięciokrotnie więcej niż botów wśród publikacji z lewej strony. Romans z astroturfingiem w twitterowych trendach był więc skazany na szybkie wypalenie się.

Nie zaproponowano też w internecie kontrwydarzeń do manifestacji.
– Elektorat PiS jest zdecydowanie starszy niż opozycji. Ci ludzie trudniej się poruszają w mediach społecznościowych i trudniej im zorganizować taki zryw przez Facebooka niż stosunkowo młodym przeciwnikom tej partii. Oczywiście politycy wykorzystują inne kanały – kościoły, gazety lokalne czy media tradycyjne, stąd tak duży nacisk rządu na TVP. Wiedzą, że oglądają ją głównie ich zwolennicy. O ich słabej świadomości mechanizmów rządzących mediami społecznościowymi świadczą też wypowiedzi polityków PiS, którzy nawet nie zdawali sobie sprawy z tego, jak szybko zostaną wykorzystane przez protestujących. Przecież to dzięki politykom PiS zrodziły się takie wyrażenia jak zdradzieckie mordy, kanalie, ubeckie wdowy czy córki esbeków, które natychmiast zrobiły furorę w internecie i jeszcze bardziej zjednoczyły protestujących. Stosowanie takich epitetów w dzisiejszych czasach jest bronią obosieczną, bo zostają podchwycone przez social media i uwypuklone.

Czy sądzisz, że po demonstracjach życie polityczne w mediach społecznościowych się wzmocni?
– Tego nie wiem, ale na pewno jeszcze bardziej się spolaryzuje. Niestety, politycy czy zaangażowani w politykę dziennikarze potrafią być tylko zero-jedynkowi. Albo my, albo oni. Póki to się nie zmieni, póty internet będzie miejscem zaognionych pyskówek, a nie platformą do rozmowy. Na jednym bowiem polu przy aktualnym zrywie zawiedliśmy totalnie – zupełnie zabrakło dyskusji. Żaden portal internetowy nie próbował nawet jej podjąć, nie zorganizował debaty z politykami ani ekspertami, która starałaby się doprowadzić do porozumienia. Przy tak zaognionym temacie jak sądownictwo czy trójpodział władzy debata albo chociaż próba dyskusji powinna być czymś naturalnym właśnie w internecie, bo dziś portale mają znacznie szerszy zasięg niż jakakolwiek telewizja.

Wojna na informacje

Coraz mniej ufamy mediom publicznym, które – delikatnie rzecz ujmując – nie do końca obiektywnie pokazały demonstracje. Za to w mediach społecznościowych furorę zrobiły filmy i przekazy live z protestów. Czy uważasz, że na ich podstawie można zbudować obiektywny obraz demonstracji?
– Nie ufamy już nie tylko mediom publicznym, ale w ogóle tradycyjnym mediom. Obiektywizm został pogrzebany wraz z nadejściem internetu. Jesteśmy niewolnikami algorytmowych baniek portali społecznościowych. Algorytm Facebooka działa tak, że jeżeli polubimy coś, co jest zgodne z naszymi przekonaniami, to na naszej „ścianie” częściej będą się pojawiać informacje na ten temat, co ograniczy nam podgląd tego, jak na temat naszych zainteresowań wypowiadają się ich przeciwnicy. Obiektywizm w dzisiejszych czasach trzeba sobie wypracować. Jak mawiają trenerzy rozwoju, należy wyjść poza strefę swojego komfortu. A to oznacza nie tylko śledzenie newsów po lewej i prawej stronie, ale przede wszystkim własnoręczne szukanie informacji. Żyjemy w takich czasach, że każdy wyciek czy sensację należy sprawdzać samemu. Wojna na informacje trwa w najlepsze. Kto operuje fałszywymi, przegrywa.

Jak widz może sprawdzić wiarygodność, dajmy na to, „Wiadomości” albo „Faktów”?
– Fałszywki da się wyśledzić, bo w naszych domach kryją się odpowiedzi na praktycznie każde pytanie. Trzeba jednak poświęcić czas na ich znalezienie. Na przykład „Wiadomości” stworzyły materiał o emigrantach wracających z Wielkiej Brytanii, bo w Polsce jest już tak dobrze. Mignęła mi w nim znajoma twarz dziennikarki Sandry Borowieckiej, o której było głośno, kiedy swego czasu napisała list, że wyjeżdża z kraju, bo w Polsce jest zbyt ciężko i nie da się żyć. W materiale została pokazana jako „orędowniczka powrotowej fali ucieszonych obywateli i obywatelek”, jak sama pisze u siebie na Facebooku. Coś mi w tym materiale nie pasowało, bo ona wyjechała na dwa miesiące, po czym wróciła do kraju, a teraz znowu wraca do Polski? Zacząłem kopać i szybko trafiłem na fanpage dziennikarki, która stwierdziła, że została oszukana. Prawda jest taka, że dziennikarz robiący materiał wyciął jej wypowiedź, która pasowała do ogólnego wydźwięku reportażu. Klasyczna manipulacja, za którą ktoś powinien wylecieć z pracy, ale dziś takie rzeczy są codziennością. Materiały z protestów też trzeba weryfikować.

Jaka jest żywotność tematów w mediach społecznościowych? Jak długo jeszcze zniesiemy obecność postów, zdjęć i filmików na temat protestów, zanim się nimi znudzimy?
– Tego nie da się przewidzieć. Protesty były czymś ważnym dla każdego z nas, dlatego przez dwa tygodnie internet nimi żył. Na pewno nie zostaną zapomniane, ale teraz, kiedy już jest podwójne weto prezydenta, internauci wrócą do swoich spraw i dalej będą przewijać namiętnie Facebooka bez ekscytowania się tą konkretną sprawą. W internecie żyjemy czymś bardzo intensywnie przez jakiś czas, a następnie szybciutko znajdujemy inny „klikalny” temat. Taki duch dziejów.

Jak w takim razie oceniasz obecność polskiej polityki w mediach społecznościowych na co dzień, już poza protestami?
– Źle. Mamy nijakich polityków, z zerową charyzmą, którzy nie umieją się posługiwać mediami społecznościowymi. Politycy uaktywniają się w internecie przed wyborami. To logiczne zachowanie, bo według badań Nielsen Media Research kandydat, o którym więcej mówiono w mediach społecznościowych, w 75% przypadków ostatecznie wygrywa wybory. Warto przy tym pamiętać, że politykę w internecie zrewolucjonizował Barack Obama.

W jaki sposób?
– W 2008 r. jego kampania prezydencka po raz pierwszy w historii obejmowała praktycznie wszystkie wtedy dostępne kanały społecznościowe. Tylko on miał charyzmę, dystans i poczucie humoru, żeby móc na nich zaistnieć. Do dzisiaj pamiętam jego słynny filmik, w którym parodiował samego siebie – nazywa się „Thanks Obama” i wciąż jest dostępny w sieci – pozując z kijkiem do selfie i ciasteczkiem. Ten filmik już zapisał się w historii mediów społecznościowych.

Nasi politycy nie próbowali w podobny sposób zaistnieć?
– Próbowali, ale z mizernym skutkiem. Przykład pierwszy z brzegu – ustawiony wywiad prezydenta Bronisława Komorowskiego u pewnego youtubera. Efekt okazał się żenujący i nudny, bo wystąpienie było kompletnie nieprzemyślane, bez żadnego pomysłu. Politycy muszą zdać sobie sprawę, że politykę uprawia się nie tylko na wiecach i konferencjach prasowych, bo rzeczywistości mamy dziś dwie. Wystarczy spojrzeć na Donalda Trumpa, który jest gwiazdą Twittera. Można go nie lubić, można się z nim nie zgadzać, ale na Twitterze robi dobrą robotę – na bieżąco komentuje swoje decyzje, wygłasza opinie i sądy. W Polsce mamy przecież Facebook Live, dlaczego żaden nasz polityk nie skorzystał z niego, żeby jakoś uspokoić albo podjudzić protestujących? Wciąż wybierano tradycyjne media, które zupełnie tracą na znaczeniu wobec społecznościowych. Politycy muszą z tym się pogodzić i w końcu zatrudnić ekspertów z tej dziedziny, którzy pomogą im się odnaleźć w wirtualnej rzeczywistości i czerpać z obecności w niej profity.

Co w przeciwnym razie?
– Cóż, dziś taki polityk jak Jarosław Kaczyński, który nie ma Twittera ani oficjalnego fanpage’a na Facebooku, ani nawet Instagramu, jest jeszcze wśród rządzących. Za 10-15 lat ktoś taki po prostu nie będzie miał prawa bytu.

Wydanie: 2017, 31/2017

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy