Sprawa ambasady RP w Berlinie to największa kompromitacja Sikorskiego jako szefa MSZ Unter den Linden 70-72 to jeden z najlepszych adresów w Berlinie. 400 m od Bramy Brandenburskiej, obok siedziby niemieckich władz, ambasad Stanów Zjednoczonych, Rosji, Wielkiej Brytanii, Francji. To nasz adres – działka, na której stoi ambasada RP. A właściwie jej opuszczony budynek. Od roku 2000 w najbardziej prestiżowym miejscu, wśród pięknych budowli straszy pustostan, który złośliwcy wytykają palcami. Polnische Wirtschaft jak na tacy. I nie wiadomo, kiedy sytuacja się zmieni. Niedługo minie 20 lat od decyzji o budowie nowej ambasady i rozbiórce starej. Ciekawe, w jakim nastroju będziemy tę rocznicę świętować. Wszystko zaczęło się w roku… 1964, kiedy to Niemiecka Republika Demokratyczna podarowała nam działkę o powierzchni 4,2 tys. m kw., położoną przy najpiękniejszej alei stolicy NRD. Na tej działce wybudowano, zgodnie z ówczesnymi standardami, budynek biurowy tzw. klasy Lipsk. Wystarczająco funkcjonalny jak na tamte czasy. To była nasza ambasada. Pożegnanie z Lipskiem i… Wszystko zmieniło się w drugiej połowie lat 90. Zdecydowano wtedy, że należy albo porządnie zmodernizować biurowiec, albo go zburzyć i na jego miejscu postawić nowy budynek. Po paru miesiącach wahań wybrano wariant drugi – burzymy Lipsk i stawiamy reprezentacyjną ambasadę. Ten wybór oparto na dwóch przesłankach – po pierwsze, starą ambasadę zbudowano w starej technologii, z użyciem m.in. azbestu. Po drugie, wiadomo było, że Unter den Linden za chwilę zajaśnieje najpiękniejszymi rezydencjami, warto więc dostosować się do otoczenia. Pierwszy konkurs na projekt rozpisano w roku 1997, już w czasach koalicji AWS-UW. Ze strony MSZ sprawę nadzorował dyrektor generalny Michał Radlicki. W warunkach konkursu zapisano, że nowa ambasada powinna mieć 800 m kw. powierzchni biurowej. MSZ na jej budowę miało przeznaczone 40 mln zł. Konkurs wygrał projekt przygotowany przez pracownię architektów Zbigniewa Badowskiego, Marka Budzyńskiego i Adama Kowalewskiego. Co prawda, budynek był większy, niż zakładano, ale wstępny projekt spodobał się w ministerstwie. Kłopoty pojawiły się w trakcie opracowywania konkretnego projektu. Okazało się, że budynek przy Unter den Linden ma pomieścić również Instytut Kultury, a na parterze będą organizowane wystawy, wernisaże itp. Projekt więc przerabiano i powierzchnia ambasady rozrosła się do 1,4 tys. m kw. Te zmiany akceptował dyrektor generalny i to on w roku 2000 zadecydował o wyburzeniu biurowca przy Unter den Linden i budowie nowej siedziby. Jej koszt miał wynieść już nie 40 mln zł, lecz 42 mln dol. W tamtym czasie było to ponad 168 mln zł. Te sumy nie zrobiły na nikim wrażenia. Dyplomaci zostali przeniesieni do dawnej misji wojskowej w willi w zachodnioberlińskiej dzielnicy Grunewald. MSZ – jak wyliczała w raporcie pokontrolnym Najwyższa Izba Kontroli – mimo braku perspektyw na rozpoczęcie budowy zawarło aneks do umowy ze spółką realizującą prace projektowe. Na jego podstawie raty płatności na rzecz spółki przypadające na 2001 r. zwiększono o ponad 608 tys. zł. Przygotowano również drugi aneks, podwyższający ogólną kwotę należności wobec spółki o prawie 8 mln zł. NIK stwierdziła, że pracownia architektoniczna przekazała MSZ projekt ambasady, za który wystawiła rachunek na 16,6 mln zł. Kosmiczną sumę, jak oceniano. Według wyjaśnień jednego z urzędników resortu spraw zagranicznych, wzięła się ona stąd, że aneksy uwzględniały przeróbki zgłaszane przez inwestora, ponadto był to procent od wartości całego obiektu. Co zachęcało do umieszczania w nim drogich materiałów, bo przecież budynek w centrum Berlina musi wyglądać reprezentacyjnie. Dodatkowo 2 mln zł ministerstwo musiało zapłacić niemieckiej firmie architektonicznej. Wydano więc 18,6 mln zł. Niemal połowę tego, co MSZ przeznaczało początkowo na budowę nowej siedziby! I rychło się okazało, że te pieniądze wyrzucono w błoto. Zadecydowały o tym dwie sprawy. Po pierwsze, brak pieniędzy. Po drugie, po zamachu z 11 września na World Trade Center zmieniły się normy bezpieczeństwa zagranicznych przedstawicielstw państw NATO. A projekt, który miało nasze MSZ, tych norm nie spełniał. Nie dziwmy się więc, że Włodzimierz Cimoszewicz, który został ministrem spraw zagranicznych po zwycięstwie SLD w 2001 r., mówił z goryczą,