Wiem! To pani, pani Basiu!

Wiem! To pani, pani Basiu!

Ponoć Jarosław Kaczyński obejrzał dwa odcinki „Ucha Prezesa” i miał zastrzeżenia, że koty mleka nie piją

Izabela Dąbrowska – aktorka

W „Uchu Prezesa” ostro żartujecie z władzy. Wzięła pani udział w serialu ze względu na poglądy?
– Jestem aktorką, która skupia się na powierzonym zadaniu. Tylko z uwagi na świetnie napisany materiał przyjęłam tę rolę.

Widzowie jednak traktują udział w programie jako deklarację polityczną. Jak reagują, kiedy rozpoznają w pani panią Basię?
– Jeżeli ktoś ma odwagę podejść, to się uśmiecha, uściśnie rękę, powie „Dzień dobry” i właściwie tyle. Nie ma nachalnych ani niemiłych reakcji.

Kiedy przystępowała pani do pracy, nie było chęci dopiec rządzącym?
– To program satyryczny, który ma uwypuklić pewne mechanizmy władzy i obśmiać je. Za „Uchem” stoi Robert Górski, który przecież wcześniej pisał „Posiedzenia rządu”, gdzie grał premiera i tak samo obśmiewał mechanizmy władzy, choć ostrze satyry wymierzone było w inną opcję polityczną. Taka jest domena satyryków i tylko tego należy się trzymać, bez względu na to, jakie filtry na naszą satyrę będą chcieli nakładać widzowie.

Sam lubię „Ucho Prezesa” za to, że pokazujecie polityków z empatią, choć tak łatwo byłoby ich upokorzyć. Są w programie bardzo ludzcy.
– Domeną programu satyrycznego jest uwypuklanie pewnych cech, nie robimy paszkwilu. Politycy też są ludźmi, o czym dziś zapominamy, bo widzimy ich twarze w mediach. Dlatego dziwimy się, że dany polityk jest prywatnie wspaniały, ma poczucie humoru, jest pomocny i uczynny. Czasem samej trudno mi w to uwierzyć, bo przyzwyczaiłam się do ich wizerunków medialnych.

Pani podobno nawet nie wiedziała, że bohaterka istnieje naprawdę.
– Kiedy Robert spytał mnie, czy zagram sekretarkę prezesa, wiedziałam oczywiście, o jakim prezesie mowa, ale do głowy mi nie przyszło, że chodzi o prawdziwą postać [o sekretarkę Jarosława Kaczyńskiego, Barbarę Skrzypek – przyp. AZ]. Koledzy, którzy wcielają się w programie w polityków, szukają charakterystycznej dla nich cechy w sposobie mówienia, poruszania się czy w geście, i na niej opierają upodabnianie się. Ja miałam łatwiej, bo swoją panią Basię wymyśliłam. Po premierze „Ucha…” politycy mówili, że ona wygląda inaczej i nie jest tak ostentacyjna w zachowaniu. Broni dostępu do prezesa w sposób ciepły i nie tak ostry jak w serialu. Ale to nie dokument, mam prawo do własnej wizji.

Co prawdziwa pani Basia myśli o serialu?
– Nie wiem, czy w ogóle ogląda „Ucho”. Ponoć prezes obejrzał dwa odcinki i miał zastrzeżenia, że koty mleka nie piją. Program ma fanów, wyrobił sobie widownię i jest szeroko komentowany. Musimy liczyć się z tym, że nasza praca będzie później omawiana, ale wolałabym, żeby to przedstawienia w teatrze były tak komentowane. „Ucho Prezesa” wstrzeliło się w zapotrzebowanie ludzi, co jest dowodem niezwykłej intuicji kabaretu Moralnego Niepokoju, czyli Roberta Górskiego i Mikołaja Cieślaka, pomysłodawców cyklu.

Scenarzyści dbają, żeby program komentował najgorętsze tematy. Z jakim wyprzedzeniem kręcicie kolejne odcinki?
– Od nagrania do emisji mija około trzech tygodni, więc scenariusz nie może być żelazny, jest w nim miejsce na aktualizację. Pewne rzeczy zdążą przed premierą odcinka się zdezaktualizować, ale niektóre okazują się profetyczne. Tak było z nowym premierem. Kiedy się okazało, że został powołany, pochyliliśmy głowy przed geniuszem scenarzysty.

Musi mieć dobrych informatorów.
– Wolę myśleć, że to intuicja.

Sukces też przewidzieliście?
– Skądże, nikt z nas go nie zakładał. Kiedy zobaczyliśmy, ile nasz 15-minutowy format ma wyświetleń, uświadomiliśmy sobie skalę dotarcia do widzów. W przypadku emisji telewizyjnej nie byłoby takiego odzewu. Ludzie oglądają nas, kiedy jadą do pracy, w przerwie, przy śniadaniu.

Weszła pani w świat blichtru, ścianek i paparazzi czekających pod balkonem?
– Jeśli ktoś nie ma potrzeby uczestniczenia w takim świecie, nie będzie w nim uczestniczył. Ja nie mam. Zawsze cieszyło mnie, że mogę swobodnie się poruszać i nie być obiektem zainteresowania. Jestem szczęśliwa, kiedy ktoś interesuje się tym, co robię, i przychodzi na spektakl do teatru, ale uważam, że aby zachować zdrowie psychiczne i siły, które są potrzebne do wykonywania tego zawodu, niezbędna jest sfera prywatności, do której nikt nie zagląda.

Za którą rolę widzowie dziękują najbardziej?
– Oczywiście pani Basi. Ale zdarza mi się, że pamiętają „Bożą podszewkę”, serial, który miał premierę w 1997 r. Skoro wspominają, to znaczy, że coś zostało im w głowach. To nie jest tak, że tylko bieżące sprawy są na tapecie. Pamiętam, kiedyś zaczepił mnie pewien pan i mówił, jak bardzo jestem podobna do jednej aktorki z „Plebanii”. Kazał mi nawet obejrzeć serial: „Pani usiądzie i zobaczy, jaka pani jest podobna. Po prostu skóra zdarta. Tylko tamta jest grubsza i wyższa”. Obiecałam, że obejrzę. Zazwyczaj ludzie są dyskretni, no chyba że ktoś jest po kielichu. Miałam taką sytuację na Pradze. Jakiś pan stanął przede mną jak wryty i zakrzyknął: „Wiem! To pani, pani Basiu!”. Oczywiście poprosił o wspólne zdjęcie, podziękował i pogratulował. Bardzo miłe spotkanie.

Aktorstwo to zawód jak każdy inny?
– Nie wiem, czy jak każdy, ale wiem, że nie można go uprawiać na zimno, technicznie. Szybko byłoby to zweryfikowane przez widzów, których nie da się oszukać. Każdy z nas zostaje czymś naznaczony przez los czy Boga. Z jakiegoś powodu coś wybieramy, jednym przychodzi do głowy, żeby być fizykiem jądrowym, a innym, żeby być aktorem. Gdzieś ten talent czy umiejętności znajdują zakotwiczenie w konkretnych osobach, ale nie chcę używać patetycznych, górnolotnych słów.

Nie lubi pani patosu?
– Nie znoszę. Wydaje mi się zawsze sztuczny. Może jako aktorka jestem wyczulona na kłamstwo. Słychać je w głosie. Patos jest głośny, a jeżeli ktoś krzyczy, to znaczy, że chce coś ukryć, przykryć, ominąć. To jest rodzaj obrony. Prawda zazwyczaj mówi cicho. Dlatego najbardziej lubię tragikomedie, w których śmiech jest obok łez. Wbrew pozorom te stany są blisko siebie. To znaczy, że wtedy w człowieku wytwarza się taki rodzaj napięcia, że każde wydarzenie można obejrzeć z dwóch stron. I dramat, i komedia wybrzmiewają wtedy mocniej. Ostatnie zdanie Zochy, bohaterki „Naszej klasy” Tadeusza Słobodzianka, bardzo ważnej dla mnie roli, którą nadal gram w Teatrze Na Woli, wypowiedziane przed śmiercią to: „I tak się to życie zmarnowało”. To jest cytat z prawdziwej wypowiedzi Antoniny Wyrzykowskiej, pierwowzoru tej postaci. W tych kilku słowach jest wszechświat. Tragiczny i zabawny jednocześnie. To zdanie jest przejmujące, ale tylko wtedy, kiedy powie się je po prostu, zwyczajnie.

Dlaczego tak?
– Wtedy każdy ma szansę odnieść je do siebie. Kiedy wchodzi się w czyjeś buty i aktor się zastanawia, jak sam by postąpił, to cieszy się, że los przeznaczył mu życie w czasach, kiedy nie trzeba dokonywać takich wyborów jak bohaterowie „Naszej klasy”. Odbiór sztuki za każdym razem jest inny, bo widownia jest inna. Pojawia się zaskoczenie, że w momencie, w którym zawsze był śmiech, nagle go nie ma. Zastanawiamy się dlaczego. Wtedy okazuje się, że na widowni są bardzo młodzi ludzie, którzy nie rozumieją historycznego tła i pewne rzeczy do nich nie trafiają, ale dramat człowieka na poziomie ludzkim jest czytelny zawsze.

Postać zmienia się z aktorem? Czy Zocha, którą zagrała pani w teatrze w tym roku, jest inna od Zochy w dniu premiery spektaklu w 2010 r.?
– Nabywane doświadczenie wpływa na to, co robimy na scenie. Zmiany pojawiają się naturalnie, nie interpretuję tekstu inaczej, bo coś mi się pootwierało, tylko inaczej rozkładam emocje. Ale to też się dzieje poza mną. Nie jest tak, że przed wejściem na scenę ja sobie zakładam, że jakieś zdanie dzisiaj powiem tak, że widzowie spadną z krzeseł.

Naprawdę udaje się pani swoją emocjonalność, przeżycia i to, co panią targa, zostawić za sceną?
– My, aktorzy, tak mamy. Gramy w sytuacjach, kiedy wali się nam świat prywatny, kiedy mamy śmierci w rodzinie, kiedy rozstajemy się z bliskimi, jesteśmy chorzy. Jest takie powiedzenie, że jeśli aktor nie przychodzi do teatru, to znaczy że umarł. Nie bierze się zwolnienia. Odcina się świat zewnętrzny i wchodzi w inną postać. Wbrew pozorom czasami to może pomóc się pozbierać dlatego, że wiemy, że jest świat, który na nas czeka, i musimy się tam pojawić niezależnie od tego, co się wydarzyło. Wtedy odcięcie emocji prywatnych pomaga, przez moment stajemy się kimś innym.

Na pewno jest druga strona medalu.
– To może być prosta droga do schizofrenii, dlatego trzeba ten świat zostawiać za sobą, jak się z teatru wychodzi. Czasami to się udaje bardziej, czasami mniej. Jak się bierze udział w próbach do farsy czy czegoś lekkiego, absolutnie służącego temu, żeby ludzie zostawili swoje światy za sobą i się zrelaksowali przez te półtorej godziny, nam to wtedy snu z powiek nie spędza. Próbując „Naszą klasę”, mieliśmy sny. I nie były one miłe. Zdawaliśmy sobie sprawę, że dotykamy ostatecznych kwestii i nie dawało się tego rozgraniczyć. Oczywiście rola nigdy nie wyłączyła mnie z życia na tyle że się zapadłam, że potrzebowałam terapii albo innego rodzaju pomocy. Nauczyłam się już zostawiać postacie za sobą. Problem jest czysto fizyczny. Kiedy kończę spektakl po godz. 22, to droga hamowania jest taka, że nie dam rady wrócić do domu i od razu się położyć. Mój organizm potrzebuje się wyciszyć. Jeśli więc następnego dnia o godz. 6 rano muszę wstać, bo jadę na plan zdjęciowy, to czuję, jak tego snu jest mało. Pod tym względem nie jest to higieniczny zawód.

Ale za to jest to zawód z misją.
– Uważałabym z tą misyjnością, z nadawaniem mu wielkiego znaczenia. Jest rodzajem lustra, w którym przeglądamy się w oczach innych. Dobrze, jeśli jakaś postać, rola zmusza nas do zastanowienia się nad sobą. Nawet jeżeli została stworzona tylko po to, żeby nas rozbawić. Do komedii przywiązuje się mniejszą wagę niż do dramatu, ale czasami komedię jest trudniej zagrać. I może to właśnie jest moja misja, bo kiedy słyszę szczery śmiech ludzi, to mam poczucie, że jestem na swoim miejscu.

Publiczność stawia komikom ogromne wymagania, oczekując, że będą nieustannie zabawni.
– To jest strasznie obciążające, bo wiąże się z oczekiwaniem innych wobec nas. Ludzie, którzy widzą aktora na ekranie czy na scenie jako osobę dynamiczną, energetyczną, rozbawiającą wszystkich, oczekują potem tego samego w realu. I są zawiedzeni, jeśli tego nie dostają. Mnie na szczęście nie proszą bez przerwy o opowiadanie dowcipów. Cieszy mnie to, bo próba sprostania temu może rodzić frustrację i budzić lęk. Trzeba mieć świadomość, że uprawiając ten zawód rzetelnie, stawia się dwa kroki do przodu, a potem jeden w tył. Jeśli dostaję informację zwrotną, że było dobrze, pojawia się od razu obawa przed porażką, strach przed tym, że następna rola może już tak się nie spodobać. Dlatego chociaż wykonujemy nasz zawód dla widzów, nie możemy polegać wyłącznie na ich ocenie. Trzeba umieć radzić sobie z tym, że się nie spodobaliśmy. To dlatego kariery robione w młodym wieku są trudne do utrzymania, szczególnie jeśli ktoś wcześnie wystrzeli, a potem zainteresowanie mediów i widzów nagle się kończy, bo potrzebne jest świeże mięso, kolejna twarz.

Podobno w przypadku komika na 10 opowiedzianych dowcipów pamięta się ten jeden, kiedy ludzie się nie śmiali.
– To jest połączone z tendencją ludzi do oceniania. Widzowie uznają, że osoba publiczna staje się własnością. I potrafią być okrutni w krytykowaniu. Nam nie daje się prawa do gorszego dnia, nie możemy być w gorszym humorze. Już nie mówię o hejcie, który jest zmorą naszych czasów, bo żeby wykonywać ten zawód, trzeba mieć grubą skórę. Nie wierzę jednak, że ktoś, kto czyta o sobie jakieś straszne, okropne, podłe rzeczy, potrafi machnąć ręką i powiedzieć, że go to nie obchodzi. Gdzieś to się odkłada w człowieku.

Nie ulega pani pokusie sprawdzania, co plotkarskie media doniosły na pani temat?
– Czytam opinie widzów, ale jeśli widzę, że przestają być merytoryczne, a zaczynają się wycieczki osobiste, polityczne – odpuszczam. Mam w sobie cenzora i już chyba tak będzie. On działa także przy okazji wywiadów. Jeśli czuję, że już wszystko powiedziałam i nie mam nic do dodania, odmawiam. Po co mam marnować czas swój, dziennikarza i tego człowieka, który będzie to potem czytał, a wcześniej natknął się na taką wypowiedź gdzie indziej. Mój zawód polega na tym, że się uczę tekstu, idę na plan czy do teatru i po prostu gram. I co widz z tego weźmie, to jego. Analizowanie, przypisywanie do trendów i nurtów zostawiam profesjonalnym krytykom. Aktorów zaprasza się teraz do telewizji śniadaniowych i każe im odnosić do wszystkiego. Bronię się przed tym. Nie jestem specjalistką w każdej dziedzinie i nie będę plotła bzdur tylko dlatego, że mam rozpoznawalną twarz. Nie muszę być omnibusem. Przecież to właśnie w takich wywiadach człowiek się przyznaje do ignorancji. Otwarcie mówię, że nie znam się na niektórych tematach i nie będę o nich mówić, a na inne nie chcę się wypowiadać. I tyle.

Pani woli mieć spokojne życie i dalej jeździć metrem?
– Jeździć metrem, iść do sklepu nieumalowana, wstąpić do warzywniaka, robić co chcę, cieszyć się z pracy, którą wykonuję. Wtedy jest pięknie.


Izabela Dąbrowska – aktorka teatralna, związana m.in. z Teatrem Montownia, także filmowa i dubbingowa oraz artystka kabaretowa. Grała m.in. w „Naszej klasie” Tadeusza Słobodzianka i „Wyzwoleniu” Stanisława Wyspiańskiego. Na dużym ekranie oglądaliśmy ją m.in. we „Wszystko będzie dobrze”, „Galeriankach”, „Milczenie jest złotem”. Ma na koncie wiele ról serialowych – w „Bożej podszewce”, „Glinie”, „Na Wspólnej”, „Na dobre i na złe”, „Blondynce”. Serial satyryczny „Ucho Prezesa”, w którym wciela się w panią Basię, sekretarkę i najbardziej zaufaną osobę prezesa, jest emitowany na platformie Showmax.

Wydanie: 20/2018, 2018

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy