Wybory w maju to szaleństwo

Wybory w maju to szaleństwo

Pytanie jest właściwie jedno: na kiedy wybory przełożyć? Najuczciwszym terminem byłaby wiosna 2021 r.

Nie ma co się zastanawiać – wybory prezydenckie nie mogą się odbyć 10 maja, trzeba je przełożyć. Politycy PiS, którzy mówią, że wybory zostaną przeprowadzone w normalnym terminie, albo nie za bardzo wiedzą, co mówią, albo frymarczą zdrowiem (i życiem) tysięcy Polaków.

Ale zacznijmy od początku – dlaczego wybory powinny być przełożone? Z tego prostego powodu, że mamy czas epidemii. I do maja, jak mówią zresztą osoby dobrze poinformowane, czyli minister zdrowia Łukasz Szumowski i premier Mateusz Morawiecki, ta epidemia nie wygaśnie. Ona wciąż narasta, zwiększa się liczba chorych.

„Szczyt zachorowań wciąż przed nami. Będziemy mieli kilka tysięcy zarażonych, a może i więcej”, mówił premier w wywiadzie dla stacji CNN. Z kolei minister Szumowski oceniał w Radiu Zet, że zachorować może 10-20% populacji i że czas społecznej izolacji zostanie przedłużony.

Prof. Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych, przestrzega: „W maju prawdopodobnie nastąpi wygaszanie epidemii. I wtedy będzie decyzja, czy już zdejmujemy obostrzenia, czy nie. Jeżeli zdejmie się je przedwcześnie i przy warunkach klimatycznych sprzyjających rozprzestrzenianiu się wirusa, może dojść do ponownego wzrostu liczby zakażeń”. I dodaje, że dzieci będą mogły wrócić do szkół… w połowie czerwca.

Z tych wypowiedzi osób, którym kompetencji odmówić nie można, wyłania się czytelny obraz – w maju epidemia nadal będzie w Polsce obecna.

Przyjmując, że choroba trwa dwa-trzy tygodnie i że szczyt zachorowań jest przed nami, nawet w najbardziej optymistycznych wyliczeniach epidemia nie zniknie przed końcem kwietnia. W maju może zostać stłumiona, ale będzie się tlić, może też dalej gorzeć – tego nie wiemy. W każdym razie wszelkie zgromadzenia będą niemożliwe z racji zagrożenia epidemiologicznego. Jak więc w takiej sytuacji można namawiać do wyborów? Żeby rozpętać kolejną falę zachorowań?

Spójrzmy zresztą, jak ten problem rozwiązano w innych krajach europejskich, również dotkniętych epidemią. We Francji wprawdzie odbyła się pierwsza tura wyborów samorządowych, ale zakończyła się porażką – do urn poszło o ponad jedną trzecią mniej wyborców niż zwykle. Z tego powodu, a przede wszystkim dlatego, że we Francji szybko rośnie liczba chorych, prezydent Macron drugą turę przełożył. Swoje wybory przeniosły też na później Serbia i Macedonia, w Szwajcarii odwołano referendum, w Austrii – wybory regionalne.

Sytuacja w naszym kraju jest podobna.

Ćwierć miliona ochotników

Zresztą wyobraźmy sobie wybory w Polsce. Pierwsza rzecz: trzeba by skompletować komisje wyborcze. To ok. 250 tys. ludzi. Członkowie komisji przez wiele godzin byliby narażeni na kontakt z wirusem, bo trudno zakładać, że do wyborów poszliby sami zdrowi. Zwłaszcza że wirus może nie dawać objawów. Pytanie zatem jest oczywiste: czy znajdzie się ćwierć miliona ochotników, gotowych dać się zarazić? I gotowych zarażać innych? A jak przeprowadzić wybory, skoro chętnych do udziału w komisjach wyborczych zabraknie?

Dodajmy do tego jeszcze jeden element – prace komisji rozpoczynają się wcześniej, przed otwarciem lokali wyborczych. Co będzie, jeśli w tym czasie któryś z członków komisji zostanie zdiagnozowany jako chory? Komisja pójdzie na kwarantannę? A kto wtedy przeprowadzi wybory w okręgu?

Nie ma szans, by w czasie epidemii ktokolwiek zagwarantował, że wszystkie komisje będą działać i wszyscy obywatele będą mogli oddać głos. Jest sprawą oczywistą, że tysiące osób będą chore lub będą przebywać w kwarantannie. Jak im umożliwić głosowanie? Przecież z racji choroby nie tracą praw obywatelskich. Jak więc uznać wybory za ważne, gdy znaczne grupy obywateli nie będą mogły głosować?

Druga kwestia to samo głosowanie. Czyli miliony Polaków, którzy pójdą do lokali wyborczych. W roku 2015 do urn poszło 17 mln obywateli – 55% uprawnionych do głosowania. Można w ciemno zakładać, że z powodu koronawirusa w maju 2020 r. frekwencja będzie znacząco niższa. Ale i tak będzie to kilkanaście milionów osób, stojących w kolejce, jedna obok drugiej, przebywających w tych samych zamkniętych pomieszczeniach.

Będziemy więc świadkami szalonej sytuacji. Oto cała Polska poddana jest reżimowi epidemiologicznemu. Nie działają szkoły, kina, teatry, restauracje, zamknięte są galerie handlowe. Wszędzie ograniczenia. Wszyscy – politycy, biskupi, celebryci – apelują, byśmy zostali w domach. Ale wybory się odbywają. Miliony ludzi idą do urn. Głosując i – to nieuniknione – zarażając się. Czy jest w tym logika?

Wygrać za wszelką cenę

Jest. To logika Andrzeja Dudy, który walczy o reelekcję. I za sprawą stanu zagrożenia epidemicznego ma wymarzoną sytuację. Kampanię prowadzi tylko on. Ubrany w coś na kształt harcerskiego mundurka jeździ po Polsce i sprawdza. Zaczął od Garwolina, gdzie wizytował szpital. Przyjął go ratownik SOR w pomarańczowej kurtce. Później okazało się, że to przebrany dyrektor szpitala, a poza tym radny PiS.

Potem widzieliśmy Andrzeja Dudę w innych miejscach. Wizytował punkt kontroli sanitarnej na granicy polsko-niemieckiej w Kołbaskowie, był w Ciechanowie, w Krakowie, był też w Jedliczach, gdzie Orlen produkuje płyn do dezynfekcji. Tam, wraz z szefem Orlenu Danielem Obajtkiem, w żółtym kasku na głowie przyglądał się, jak maszyna wlewa ciecz do kanistrów.

Poza tym mogliśmy oglądać kolejne konferencje prasowe – z udziałem prezydenta, premiera Morawieckiego, ministra Szumowskiego. Ich treść się zmieniała, ale ton był wspólny – jesteśmy najlepsi i świat nas podziwia. Prowadzimy walkę z koronawirusem, podejmujemy trafne decyzje, idzie nam świetnie. Co prawda, już niedługo będzie chorych tysiąc osób, ludzie będą umierać, ale szpitale za chwilę będą wyposażone w konieczny sprzęt, testów na wykrywanie choroby mamy tyle, ile trzeba, to nie problem. Mamy też tarczę antykryzysową dla biznesu, małego i średniego. Nikt nam nie pomoże, sami sobie poradzimy, ale nasza tarcza wszystkich uratuje, uruchamia sumy rzędu 212 mld zł. Mamy tyle pieniędzy, ile potrzeba – to już słowa prezesa NBP – wszystko, co będzie potrzebne, sfinansujemy. Jest zatem świetnie, bo Andrzej Duda przewodzi Polsce w zwycięskim boju (z koronawirusem).

Taki jest ton kampanii, którą prowadzi tylko jeden polityk – Andrzej Duda. Jego konkurenci swoje kampanie musieli zawiesić. Nie mogą organizować zgromadzeń, wieców, spotykać się z wyborcami. To zabronione. Zostają im filmiki puszczane w internecie. Andrzej Duda może zaś wszystko. Jako urzędujący prezydent jeździ po Polsce i odgrywa rolę zatroskanego ojca narodu, dowódcy w czasach wojny.

Jeszcze zanim rząd ogłosił stan zagrożenia epidemicznego, media publiczne były tubą jednego polityka. Jak to wyglądało, policzyła Agata Szczęśniak z Oko.press. Oto czas obecności kandydatów w TVP w lutym:

  • Andrzej Duda:
    17 godzin, 21 minut, 25 sekund,
  • Krzysztof Bosak:
    37 minut, 22 sekundy,
  • Małgorzata Kidawa-Błońska:
    30 minut, 30 sekund,
  • Władysław Kosiniak-Kamysz:
    15 minut, 32 sekundy
  • Szymon Hołownia:
    5 minut, 37 sekund,
  • Robert Biedroń: 44 sekundy.

Marzec, czas epidemii, dał Andrzejowi Dudzie nieograniczone możliwości działania. I on je wykorzystuje.

To jest zresztą, jak dowodzą minione wydarzenia, najlepszy sposób, by wygrać wybory. Bo w momencie zagrożenia obywatele instynktownie skupiają się wokół władzy. Tak było np. w roku 2002, podczas powodzi w Niemczech. Kanclerz Gerhard Schröder zmierzał wtedy do katastrofy, sondaże wieszczyły jego zdecydowaną porażkę. Ale zdarzyła się powódź, kanclerz pojawił się wśród strażaków, nie bacząc na ulewę, nosił worki z piaskiem, co pokazywały kamery telewizyjne, i na ostatniej prostej pokonał chadeków. W Polsce z kolei wojna na Krymie w roku 2014 pomogła Donaldowi Tuskowi w wyborach samorządowych. To wtedy mówił on, że nie wiadomo, czy dzieci pójdą we wrześniu do szkół.

A jak jest dzisiaj? Andrzej Duda miał słaby start kampanii prezydenckiej i – jak pokazywały sondaże – tracił poparcie. Epidemia tę sytuację odwróciła – Duda zyskuje, notuje w sondażach 46-51% poparcia. Czas zarazy mu sprzyja.

Mamy więc prosty motyw – PiS i Andrzej Duda uważają, że obecna sytuacja jest dla nich korzystna i dzięki temu wygrają 10 maja. Dlatego chcą przeprowadzić wybory za wszelką cenę, po trupach, nie bacząc na wszystko inne.

Państwo na sznurek

Jak ocenić tę postawę? To prymitywny egoizm. Zupełnie nie z naszego kręgu cywilizacyjnego. Zauważmy – w Europie sprawę walki o władzę odłożono na później. Tam przecież także jest sytuacja, że ktoś na koronawirusie zyskuje, a ktoś traci. Ale dla tamtejszych polityków są kwestie ważniejsze. U nas – jest inaczej.

Upór Andrzeja Dudy i PiS, by wybory prezydenckie odbyły się w maju, świadczy przy okazji o nieroztropności. Epidemia przynosi bowiem każdego dnia nowe wiadomości, które siłą rzeczy powodują rozhuśtanie nastrojów.

Szpitale proszą o pomoc. Szpital Uniwersytecki w Zielonej Górze pisze na facebookowym profilu, że potrzebne są m.in. środki ochrony dla personelu (rękawiczki, maseczki, kombinezony, jednorazowa odzież itd.), środki do dezynfekcji, chusteczki, środki higieny osobistej (mydło w płynie, papierowe ręczniki, papier toaletowy itd.), środki czystości.

Praktycznie zresztą każdy szpital takich rzeczy potrzebuje. I oto na naszych oczach następuje weryfikacja tych krzepiących obietnic, które padają z ust ministrów – że wszystko jest w porządku, że szpitale mają potrzebny sprzęt, środki ochrony dla personelu i wystarczającą liczbę testów. Tymczasem wszystkiego brakuje, lekarze padają po kilkunastogodzinnych dyżurach. A to dopiero początek walki z epidemią.

Mamy też kilometrowe kolejki na granicy z Polską – w Niemczech sięgają 30-50 km, czekającym w nich Polakom pomaga Bundeswehra.

Widzimy zresztą, że i sama władza się miota, ma kłopoty z jednolitym przekazem. W minioną środę premier przekonywał w TVP, że Polska zaczęła przygotowania na nadejście koronawirusa „parę miesięcy temu”. A już w czwartek mówił, że rząd „musi radzić sobie z okolicznościami, których nikt się jeszcze miesiąc temu nie spodziewał, a dwa miesiące temu nikt o tym nie wiedział”.

Nastroje falują również w związku z załamaniem gospodarki. Setki tysięcy ludzi, nawet miliony, nie pracują. Tysiące firm, głównie usługowych, nagle straciło przychody. A pensje pracowników, ZUS, czynsz itd. trzeba płacić, więc ci sami ludzie, którym podoba się, że władza tak zdecydowanie wypowiada się na temat epidemii, już w kwietniu, gdy nie dostaną pieniędzy, albo dostaną ich zdecydowanie mniej, mogą na temat rządzących mieć już inne zupełnie zdanie.

Mamy zatem dwie Polski – jedną, którą widzimy na ekranach telewizji publicznej, a drugą – w realu. I choć możemy w ciemno zakładać, że przez najbliższe kilkanaście dni górą będzie obraz Polski prezentowany przez PiS, to prawda wyjdzie na jaw. Z punktu widzenia czystej polityki upór Dudy, żeby wybory odbyły się 10 maja, ma więc w sobie coś z hazardu. On zdaje się na nastroje, których nikt nie jest w stanie przewidzieć. To też nie świadczy o nim najlepiej.

Strach, że będzie gorzej

A może jest tak dlatego, że obóz PiS wie, że potem będzie tylko gorzej? Mateusz Morawiecki w ubiegłym tygodniu hucznie ogłosił tarczę antykryzysową, czyli pakiet działań, które mają pomóc przedsiębiorcom przetrwać czas zapaści gospodarki. Oficjalnie ogłoszono, że tarcza zakłada uruchomienie środków na sumę 212 mld zł. To ogromne pieniądze. Ale gdy tym obietnicom zaczęli się przyglądać fachowcy, okazało się, że pakiet jest dużo skromniejszy. Że to bardziej propaganda niż pomoc. Co w dużym stopniu wynika z tego, że budżet państwa jest wysuszony.

Nie ma więc co porównywać polskiego pakietu z pakietem niemieckim, francuskim czy nawet węgierskim. Nasz na tym tle jest bardzo skromny. Ale warto spojrzeć na te działania szerzej.

Jeżeli bowiem epidemia koronawirusa zatrzęsie polską gospodarką, obnaży słabość służby zdrowia i innych instytucji, odbije się to także na notowaniach partii rządzącej. Która ma całkowitą władzę od pięciu lat i naprawdę nie może już zwalać niczego na poprzedników.

Tego, być może, obawia się Andrzej Duda. Że jeśli zostanie ogłoszony stan klęski żywiołowej albo stan wyjątkowy, to automatycznie wybory prezydenckie zostaną przeniesione na jesień, a w tym czasie i on, i jego formacja będą notować sondażowy dołek. I to on zostanie złapany w pułapkę koronawirusa.

Może zatem lepiej zachęcić bardziej zdecydowanie PiS do przełożenia wyborów prezydenckich i – by uniknąć oskarżeń, że oto chcemy ugrać coś na epidemii – zaproponować ich przeprowadzenie wiosną 2021 r.? Na przykład w maju, kiedy te wszystkie zmory koronawirusa zostaną już zwalczone. Będziemy mieli szczepionkę i lek na wirusa, a państwo będzie w lepszym stanie.

Co mówi konstytucja?

Zastanówmy się, czy to wszystko jest możliwe. Na początek warto, byśmy sobie uświadomili, że uchwalona przed kilkunastoma dniami ustawa o zagrożeniu epidemicznym odpowiada de facto wszystkim cechom stanu nadzwyczajnego, z wyjątkiem przełożenia wyborów. Jeśli więc chodzi o prawa obywatelskie, PiS ma już to, co chciało.

A teraz zerknijmy do konstytucji. Sprawy wprowadzenia stanu wyjątkowego lub stanu klęski żywiołowej konstytucja RP reguluje w rozdziale XI „Stany nadzwyczajne”, w art. 228-234.

W art. 230 jest zapis, że stan wyjątkowy może być ogłoszony na maksimum 90 dni i przedłużony raz, na maksimum 60 dni. Wprowadza go prezydent, na wniosek Rady Ministrów. Natomiast stan klęski żywiołowej, zgodnie z art. 232, może wprowadzić sama Rada Ministrów na okres 30 dni. A przedłużyć go może za zgodą Sejmu. Na jak długo i ile razy – tego konstytucja nie określa.

Z kolei w art. 228 znalazł się zapis, że w ciągu 90 dni po zakończeniu stanu nadzwyczajnego nie mogą być przeprowadzane m.in. wybory prezydenckie, a kadencja prezydenta automatycznie zostaje przedłużona.

Policzmy więc – jeżeli zostałby wprowadzony stan wyjątkowy, wybory mogłyby się odbyć za osiem miesięcy, czyli w listopadzie 2020 r. Mogłyby również odbyć się później. Bo jak zauważył Liwiusz Laska, członek Państwowej Komisji Wyborczej, konstytucja nie podaje dokładnie, kiedy po zakończeniu stanu nadzwyczajnego mogą się odbyć wybory. Wiadomo tylko, że nie wcześniej niż po 90 dniach. Ale to nie znaczy, że dokładnie po 90 dniach czy też w pierwszy dzień wolny od pracy po tym terminie. Wszystko zatem wymaga ustawowego doprecyzowania, co w przypadku konsensusu głównych sił politycznych nie byłoby specjalnie trudne.

W ten sposób wybory prezydenckie można by przełożyć na spokojniejsze chwile. Dając społeczeństwu czas na potrzebny oddech i refleksję.

Oto więc propozycja, która leży na stole. Przełożenia wyborów prezydenckich domagają się politycy opozycji, publicyści. Niektórzy proponują, by w innym wypadku wybory zbojkotować. „Jeśli rzeczywiście nie odwołają wyborów, niech sami pisowcy siedzą w tych komisjach, sami głosują, sami policzą i sami sobie wybiorą Dudeusza” – to jedna z opinii.

Na razie ten wariant powinniśmy odłożyć na bok. Rozsądek bowiem podpowiada, by wybory odbyły się w demokratycznych warunkach, tak żeby kandydaci mieli szansę się zaprezentować, a wyborcy szansę zagłosować.

Wszystko teraz zależy od polityków PiS – czy wybiorą wariant głosowania w dniach zarazy, ponosząc wszelkie konsekwencje tej decyzji, czy wybory przełożą. Proszę bardzo, niech wybierają.

Fot. Anna Gołaszewska/East News

Wydanie: 13/2020, 2020

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy