Kilka dni z córką i zięciem; przyjeżdżają raz do roku na kilkudniowe wakacje do Polski i wtedy mam jedyną już raczej okazję do więcej niż incydentalnego przebywania z zetkami. I całe szczęście, bo nawet jeśli przy sporej dozie wysiłku mogę się z 20-latkami dogadać, to niestety nijak nie mogę z nimi podowcipkować, albowiem wychowanie w opresji poprawnościowej sprawiło, że w ogóle boją się śmiać, żeby kogoś nie urazić. A mnie się zbiera na żarty nieustannie, nie daję rady na serio, improwizowany wic to mój narkotyk. Nie mógłbym dzisiaj pracować na uniwersytecie (na szczęście dwie dekady wstecz przerwałem studia doktoranckie, zachciało mi się być sławnym pisarzem), bo zaimkami bym się nie przejmował, a i o tym, że uczę osoby studenckie, pewnie bym nie pamiętał, tylko gadał tu i ówdzie, jacy to zdolni są „moi studenci”.
Zetki dokonują czegoś w rodzaju permanentnego self-cancelingu, nawet jeśli im przyjdzie do głowy coś występnego, raczej zduszą pomysł w zarodku, żeby się nie narazić, są perfekcyjnie zideologizowane i równie nieznośne jak ich doskonałe przeciwieństwo – przaśny wujo z wesela, co to sypie koszarowymi dowcipami i sam z nich rechocze, zanim skończy je opowiadać.
Zabrałem ich na wycieczkę północnym zboczem Królowej Beskidów, wrócili zadowoleni, ale przepoceni, wpakowałem im rzeczy do pralki i ustawiłem optymalny program; po z górą godzinie, zamiast wyjąć pranie, włączyli pralkę raz jeszcze – zażartowałem: „Hej, puściliście drugi raz, bo przegapiliście najciekawsze momenty?”, córka odpowiedziała mi z kamienną twarzą: „To było za krótko, my pierzemy dłużej”. Kiedy zalali łazienkę po kostki, biorąc w wannie prysznic na stojąco (nie mam kabiny ani zasłony), gwizdnąłem z podziwem i powiedziałem









