Cywilizacja, my love

Cywilizacja, my love

Jedni nazywają je świątecznymi, drudzy wiosennymi. Niektórzy urządzają je regularnie, inni – spontanicznie, kiedy zginie ważny dokument, gromnica babci albo akt własności mieszkania. Takie porządki – z wypruwaniem flaków z szaf, z przeglądaniem widokówek od osób zmarłych lub obrażonych (śmiertelnie), z odkrywaniem ukrytych po kieszeniach mosiężnych kotków z Desy, biletów na berlińskie metro z 2002 r. lub karnetów na basen (raz się było) – zdarzają się od wielkiego dzwonu. I niosą, jak wiadomo, wiele korzyści i strat – emocjonalnych. Jasne jest, że fala melancholii po prostu musi nas wykończyć, a dzień ten zakończy się piciem.

Podczas porządków jednak pojawiają się realne problemy egzystencjalne, z którymi bałagan litościwie nas nie konfrontował. Bo co zrobić z pięcioma zniszczonymi komórkami, których nie można tak po prostu wyrzucić? Przecież inne rzeczy zapisały się na karcie SIM (którą połknęliśmy, by nie wyciekły dane), a inne w pamięci telefonu (czyt. ciągle są w telefonie). Wyobrażam sobie, że proszę sąsiada, żeby mi przejechał kilka telefonów: „Czy może mi pan przejechać kilka telefonów swoim nowym vanem?”. Czy to po prostu zaraźliwa świrowatość, udzielająca się obywatelom państwa, które namiętnie ekshumuje, czy raczej niedola osobista? Podejrzliwie patrzę na swoje śmieci. Ile wrażliwych danych! Jakieś wstydliwe zapiski, poronione zdania, corpus delicti dla hejterów: złe zdania, zła literatura. Kiedyś to palono, teraz człowiek prawie nie widuje ognia. Tylko kilku straceńców nikotynistów nosi go jeszcze w spodniach. O, przepraszam, w kieszeniach! Mam na myśli te ultrakolorowe zapalniczki.

Cóż, przed nostalgią najlepiej chroni twarda fizjologia: zanurzam się w szufladzie z lekami. Trzy opakowania antybiotyków w zupełnie dziewiczych pudełkach! W ramach odpowiedzialności za Planetę postanawiam je zutylizować w aptece. Inaczej mogą wrócić rurami do ziemi, znów do wody lub roślin, i uodpornić nas na ich własne zbawienne działanie. A słuszność miał przecież pisarz Max Frisch, mówiąc, że my, delikatni mieszkańcy cywilizacji, żyjemy wyłącznie dzięki penicylinie. Ale nie da się! Odsyłają mnie z apteki do apteki. W końcu wracam do domu, siadam na wiklinowym krzesełku na balkonie i wypalam tego zwietrzałego papierosa, którego ktoś dawno niewidziany przysłał mi w kopercie wraz z lirycznym listem. Podczas porządkowania szuflad znajduje się przecież takie rzeczy.

Ech, wszystko w mieszkaniu zapuszczone i wymaga interwencji. No ale nie można przecież zamalować framugi, na której dziecko rosło! Rosło wprawdzie w pokoju obok, ale odznaczało się właśnie tam. Niezgrabne kreski zaznaczane czym popadnie – od pięciolatka do 14-latka – pięknie pokazują, jak czas leci. Ale trudno, faceci malują, na tydzień przeprowadzam się do domu mamy. Dom emanuje zapaszkami maślanych ciasteczek i płynu do płukania tkanin. Wszystkie ręczniki są miękkie. Rano ludzie wychodzą, zostaję sama: ja kontra dom.

Dom ten okazuje się trochę złośliwy, technologicznie wyuzdany. Rozpracowanie prysznica zajmuje 15 minut, prysznic jest trudniejszy niż Wittgenstein! Ekspres do kawy żąda decyzyjności użytkownika: „Chcesz płukać? – pyta. – Chcesz małą czy dużą kawę? Słabą czy mocną?”. Kolejne 10 minut tracę na konwersację z ekspresem. „Dziękuję. Do widzenia”, mówi mi na końcu. „Próżnoś repliki się spodziewał, nie dam ci prztyczka ani klapsa. Nie powiem nawet pies cię jebał, bo to mezalians byłby dla psa”, w odpowiedzi cytuję Tuwima. Czy ekspres to doceni?

Wciąż dzwoni telefon stacjonarny, od 17 lat nie mam telefonu stacjonarnego, więc za każdym razem zbiegam na dół po schodach i myślę sobie, że dom to schody, czuję to w łydkach. Mylę się, próbuję odebrać pilota, wygląda jak słuchawka. Są trzy piloty, wciąż się mylę. A ponieważ próbuję napisać felieton, wściekam się, chcę go znaleźć i unieszkodliwić. Ostatnia próba – jest za telewizorem (ukryty)! Pewnie to coś ważnego, skoro tak się piekli. Odbieram: „Czy tu sklep z filtrami?”. Milczę. „Czy tu sklep z filtrami? Halo?!”. OK, dzisiaj już nic nie napiszę. Znajduję jakieś warzywa i robię zupę, coś solę. Solniczka świeci! Solniczka podświetla sól. Boleśnie przecinam sobie palec. No tak, noże u mamy są ostre. Co jak co, ale z nożami tu trzeba ostrożnie.

Za trudny jest dla mnie ten dom cywilizowany, te rozmowy z ekspresem. Wracam do małego mieszkanka. Szorstkie ręczniki, zapach psa, w kuchni ciemna sól i mało wymowny ekspres. Ale jak się śpi! W „brudnych” ubraniach, przy włączonym świetle, pogodne sny. Znajomy żulik grzebie w śmietniku. Machamy do siebie przyjaźnie.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy