Czyli jak Ryszard Rynkowski został facetem z ulicy i o piosence, która wymknęła się jej twórcom Z Ryszardem Rynkowskim poznał mnie Staszek Sojka. Było to późną jesienią 1988 r. Siedzieliśmy w okrągłym pomieszczeniu Sali Kongresowej w Warszawie, gdzie artyści oczekują na wyjście na scenę. (…) Nie było warunków na dłuższą rozmowę. Ryszard zapytał, czy moglibyśmy razem coś napisać, i wymieniliśmy telefony. Parę dni później umówiliśmy się gdzieś na mieście i dowiedziałem się, że Ryszard właśnie rozstał się z grupą Vox i próbuje rozpocząć karierę solową. Zapamiętałem zwłaszcza takie zdanie: – Wiesz, nagrałem już sam jedną czy dwie piosenki, ale to chyba jest nie za bardzo trafione, radia słabo to puszczają. Daję sobie jeszcze rok, półtora, jak mi nie pójdzie solo, to będę akompaniatorem albo będę uczył muzyki. Ryszard dał mi wtedy kasetę z kilkoma swoimi nowymi kompozycjami, gdzie grając na fortepianie, śpiewał melodię „po norwesku”. Słuchałem tej kasety przez następne dni i wybrałem utwór, który stał się moim faworytem. Mijały tygodnie. Ryszard przychodził do naszego 30-metrowego mieszkanka na Elektoralną, siadywaliśmy w jedynym pokoju, w którym ze względu na przeprowadzkę mojej teściowej z Lublina do Warszawy stały dwie szafy, dwa tapczany, trzy etażerki, cztery fotele… itd. Pamiętam taboret z surowego drewna, który z konieczności odgrywał rolę stołu. Ustawialiśmy na nim szklane pomoce naukowe i gadaliśmy o tym, co mamy zrobić. Wreszcie Ryszard przechodził do konkretów. – Napisałeś? – pytał. – Jeszcze nie, Rysiu. Na razie słucham, o czym jest ta melodia – odpowiadałem spokojnie. – Gdyby ona była o czymś, to ja bym wiedział najlepiej, w końcu sam to skomponowałem – Ryszard dawał wyraz swemu zniecierpliwieniu. – Tak, tylko że ty słuchałeś tego najwyżej parę razy, a ja już chyba ze trzysta! – broniłem się. ALE MIMO ŻE „CHODZIŁEM” już kilka tygodni z tą piosenką, pomysł nie przychodził. Tu mała dygresja. Ceniłem bardzo zespół Vox za ich profesjonalizm i piękne współbrzmienia głosów, jednak czułem przez skórę, że Ryszard już nie pasuje do estetyki piosenki „Bananowy song”, do eleganckich garniturów i charakterystycznej choreografii. Dlatego najtrudniejsze w napisaniu przeze mnie pierwszego utworu do muzyki Ryszarda było wymyślenie, kim on ma teraz być. Inaczej mówiąc, musieliśmy stworzyć nową postać, w którą publiczność powinna uwierzyć. Gdzieś pod koniec stycznia cierpliwość Ryszarda chyba się wyczerpała, zadzwonił bowiem i zaproponował, że przyniesie nowy, hitowy numer, który właśnie skomponował. Błagałem go, żeby nic nie zmieniać, i optymistycznie zapewniłem, że jestem już na tropie. Ryszard podbił wagę oczekiwania informacją, że chce nasz nowy utwór zgłosić do Opola. W marcu nastąpił przełom. Wydzwoniłem Ryszarda, jechał na nagranie jakiejś zbiorówki na Myśliwiecką. Popędziłem tam. Ryszard siedział na wysokim parapecie przed studiem nagrań w towarzystwie Lory Szafran i Mietka Szcześniaka. – Mów, błagam cię – powiedział. – Mam pierwszą linijkę: „Czego może chcieć od życia taki gość jak ja…” – wyrecytowałem bez muzyki. Widziałem, jak Ryszard przez chwilę zaśpiewał to sobie w głowie, po czym powiedział: – No to mamy! NASTĘPNE NASZE SPOTKANIA na Elektoralnej przy drewnianym taborecie zostały poświęcone sprawie zbudowania tzw. postaci scenicznej. Już miałem cały tekst, już miałem tę linijkę: „Wypijmy za błędy, za błędy na górze”. Z tej burzy mózgów, w której oprócz nas brała twórczy udział także moja żona, wynikało, że Ryszard musi kompletnie zmienić swój wizerunek. Czułem, że powinien być takim facetem z ulicy, którym mógłby być każdy z nas. Bez garniturów, w starym tiszercie lub w wytartym prochowcu. Gościem z dwudniowym zarostem, tajemniczym, choć przyjaznym. No i miała bić od niego szorstka, męska liryka. Ryszard zgadzał się z tym wizerunkiem i ustaliliśmy, że w Opolu wystąpi w kapeluszu i prochowcu. Rzecz jasna, nie strój artysty buduje piosenkę. W wypadku „Wypijmy za błędy” ważne było odczucie słuchającej publiczności, że to jest naprawdę o nas. Dlatego tak mi zależało, by w tej piosence ludzie znaleźli kawałki rzeczywistości, tej, którą mieli na ulicy, tej umęczonej rzeczywistości, którą dźwigali na plecach. (…) Przypominam sobie, że kiedy wybuchła kwietniowa wiosna, w Warszawie na zielonych trawnikach przed sklepami monopolowymi zaroiło się od emerytów. Spędzali tam długie godziny, prowadząc życie towarzyskie
Tagi:
Jacek Cygan