Wyznaję: TW Rademenes to ja

Wyznaję: TW Rademenes to ja

Nie może tak być, że przez następną kadencję będą nami rządzić niebezpieczni psychopaci, do tego z IQ na poziomie drobiu domowego…

Maciej Zembaty

– Kilka lat temu, po wydaniu dwóch płyt pod wspólnym tytułem „Piosenki z trumienki”, potrójnego albumu z twoimi wykonaniami piosenek Leonarda Cohena, a także drugiego wydania książki „Mój Cohen” w podwojonej objętości, nagle zniknąłeś bez wieści. Jak kamień w wodę. Znane mi adresy okazały się nieaktualne, telefony głuche, nikt nic nie wiedział. Emigracja wewnętrzna?
– Tak, to dobre określenie, choć w tym wypadku niepotrzebnie okraszone konotacją polityczną. Po prostu w pewnym momencie totalnie się pogubiłem. Nie wiedziałem, co czynię. Aż przyszło ostrzeżenie: któregoś dnia, a właściwe w nocy w Warszawie zostałem napadnięty i okradziony ze wszystkiego, co miałem przy sobie. Zabrano mi torbę, w której miałem swoje dzienniki, dokumenty, notesy z gromadzonymi przez lata telefonami, kluczyki od samochodu, no i pieniądze – kilkanaście tysięcy. Pieniądze – rozumiem, ale na cholerę były im telefony, na przykład do Lecha Wałęsy, albo moje osobiste zapiski?
– Pewnie gdzieś wywalili. Ale nieźle się zaczyna, jak opowieść z kroniki kryminalnej…
– Posłuchaj dalej. To był grudzień. Obudziłem się z zimna nad ranem, niemal zupełnie nagi i bosy, leżąc w pryzmie śniegu na parkingu samochodowym róg Kruczej i Mokotowskiej. W takim stanie dotarłem do mieszkającego nieopodal kolegi – a właściwie pewnego arystokraty i artysty, który odmroził mnie w gorącej wodzie, dał ubranie i buty, a także zadzwonił, niestety, po moją przyjaciółkę Elę Dębską, która przyjechała natychmiast i zaczęła mnie ostro opieprzać, choć akurat w tamtym momencie potrzebowałem czegoś zupełnie innego.
– No, to jednak dobrze się skończyło…
– Zaczekaj. Pożyczyłem od tego kolegi 50 zł i poczłapałem w książęcych sapogach pod hotel Marriott, skąd odchodzą PKS-y w różnych nieciekawych kierunkach. Zobaczyłem autobus z tabliczką „Mińsk Mazowiecki” i wsiadłem, ponieważ miałem w Mińsku kolegę. Dojechałem na miejsce, no i zostałem już w tym Mińsku. Nikt nie wiedział, gdzie jestem. Wynająłem sobie najgorsze mieszkanie, jakie tylko możesz sobie wyobrazić: kanciapę przy studiu nagrań zajmującym się muzyką disco polo. Przy kanciapie była jednak łazienka i czajnik elektryczny.
– Emigrant masochista?!
– Wydawało mi się, że za ścianą wyje sama Shazza! Ciekawe doświadczenie… Ale ja siedziałem sobie na krześle, wpatrując się w kurz na szybie, który jednak czasem przecierałem rękawem, bo po przeciwnej stronie ulicy był komisariat policji. Obserwowałem tam życie w jego najciekawszych przejawach, odnosząc wrażenie, że głównym zajęciem stróżów prawa w Mińsku jest zwożenie „na dołek” ukraińskich i białoruskich prostytutek przydrożnych. Pewnie kryło się za tym coś głębszego – na przykład pragnienie stróżów prawa.
– Pragnienie?
– Nie w tym sensie, o jakim myślisz. Chodziło mi raczej o właściwą policjantom z M.M. trochę naiwną wiarę w możliwość ostatecznego przezwyciężenia resentymentów akcji „Wisła” za pomocą pałek poprzecznych. Ci chłopcy to prawdziwi idealiści.
– Powiedziałeś „M.M.”?
– Mówi się przecież L.A., więc dlaczego nie M.M.? Inna rzecz, że Mińsk Mazowiecki nie jest w ogóle podobny do Los Angeles, gdzie też trochę pomieszkiwałem. Ale to zupełnie inna historia. Obawiam się, że moja skłonność do dygresji jest immanentna.
– Nie przejmuj się. Wziąłem to pod uwagę A wracając do Mińska…
– Nie kupowałem żadnych gazet, nie słuchałem radia ani nie oglądałem telewizji, jednym słowem – udało mi się całkowicie oderwać od tego, co działo się w Polsce. Naprawdę serdecznie to wszystkim polecam, choćby i pół roku takiego odcięcia bardzo dobrze robi. Gdyby amerykańscy hipisi wiedzieli, jak odlotowo jest w Mińsku Mazowieckim, zamieniliby Nebraskę na to polskie miasteczko.
– Przesiedziałeś w tym Mińsku jakiś czas…
– I medytowałem, odżywiając się wyłącznie landrynkami i kiełbasą zwyczajną. To miało być takie „słodkie samobójstwo”, ale nie wyszło. Lekarze, którzy mnie potem zbadali, nie wierzyli, że po czterech latach takiej diety można mieć tak wspaniałe wyniki jak ja. Chcesz mieć niski poziom cukru i cholesterolu – jedz w ogromnych ilościach kiełbasę, zagryzając landrynkami.
– A co wymedytowałeś?
– Niewiele. Nie udało mi się, bo jednak życie wreszcie zaczęło do tej mojej kanciapy docierać. Znalazła mnie Ela Dębska, ubrała, zaczęła wyciągać na jakieś wspólne koncerty. Także Emol, ten kolega z M.M., od czasu do czasu wykorzystywał mnie pod względem artystycznym. Zrobił mi także prezent w postaci telefonu komórkowego. Nie powinienem przyjmować tego daru. To był wielki błąd i początek końca. Pewnego dnia otworzyły się drzwi i stanął w nich mój młodszy syn Łukasz. Pomimo silnego oporu z mojej strony, rozpoczął ciężką pracę nakłaniania mnie do powrotu do życia. Do tego moja żona zachowała się naprawdę wspaniale, dzieląc nasz wspólny majątek, choć naprawdę nie musiała. Tak oto znalazłem się w tym mieszkaniu na Żoliborzu. Usiadłem za stołem. Przez już czystą szybę nie widziałem komisariatu policji, tylko przechadzającego się czasem wzdłuż ściany Jarka Abramowa. Ale to nie było już aż tak atrakcyjne. Właściwie tylko ogromna biała kotka, która tu mieszka i którą obserwowałem, była elementem łączącym mnie z rzeczywistością. W pewnym momencie jednak zacząłem włączać telewizor…
– I jak, spodobała ci się IV Rzeczpospolita?
– Dzięki niej zacząłem znów pisać! Jak zobaczyłem posła Zawiszę na czele komisji bankowej, napisałem pierwszy od czasu udania się na emigrację wiersz. To było tak: „Chciałbym zdążyć minutą ciszy / Uczcić pamięć Artura Zawiszy / Lub by radość była mi dana / Pójść w kondukcie Adama Hofmana / Lub zamówić mszę świętą, do licha / Za duszyczkę Romana Giertycha / Czy w Zaduszki do puszki móc zbierać / Datki w euro na grób Leppera… / Takie snuję niewinne marzenia / Lecz przede mną już drży smuga cienia / Tak po prostu wynika mi z biografii / Nawet Polak nie zawsze potrafi / Dobrze, jeśli przynajmniej pamięta / Żeby straszyć po śmierci bliźnięta / Żeby życie zamienić im w piekło… / Zobaczymy – słowo się rzekło”. Powiedziałem ten wierszyk podczas koncertu i ludzie byli szczęśliwi. No, pomyślałem, skoro tak, to dobrze pójść dalej tym tropem. I poszedłem.
– Znów dopadła cię Polska.
– Albo ja ją. Ale bronię się, a wiadomo, że najlepszą obroną jest atak. Atakuję więc tę Polskę, jak tylko mogę. W ostatnią rocznicę 13 grudnia pojechałem na koncert do Elbląga; w dawnych czasach miałem dobre kontakty z tamtejszą „Solidarnością”. No więc przyjeżdżam, a tu klimat jak sprzed 1981 r.! Wręczają sobie jakieś ordery, stół prezydialny pokryty zielonym suknem, młodzież spędzona na tę akademię ku czci. No więc powiedziałem im wszystkim, że przecież nie ma tu niczego, co można czcić, bo wtedy dostaliśmy w dupę. Jedna noc i nie było „Solidarności”! Czy zawsze w tym kraju będziemy czcić wyłącznie nasze klęski i porażki? Może warto byłoby uczcić jakieś zwycięstwo, a nie tylko powstanie warszawskie czy Katyń – a więc niewątpliwie masakry! Owszem, kwiaty położyć, znicze zapalić – ale żeby zaraz czcić? Naprawdę czcić to można rocznicę podpisania porozumień Okrągłego Stołu. To było coś. Sukces tego narodu. Zadzierzyste czy, jak wolisz, zajebiste zwycięstwo. Moim zdaniem, ważniejsze od cudu nad Wisłą. Nie lubię cudów. Są ex definitione podejrzane. Lubię natomiast mądre kompromisy. Takie jak Stół. Naturalnie nie bez pewnych zastrzeżeń. W końcu jesteśmy tylko ludźmi. Dotyczy to Białych, Czerwonych, Zielonych, Burych i Szarych.
– No tak, tylko że nasi obecni władcy nie boją się nazywać tego wydarzenia zdradą. I na gruzach tej zdrady Kaczyńscy chcą budować jakąś urojoną nową Polskę.
– Ja z nimi niczego nie będę budować. A jeżeli mogę w czymkolwiek im przeszkodzić, to na pewno to zrobię. Dziś patriotyczny obowiązek każdego Polaka jest jasny: jeśli jesteś Polakiem, powinieneś walczyć o ten kraj, bo ludzie pokroju Kaczyńskich chcą go wrzucić w jakąś beznadziejną otchłań. Nie może tak być, że przez następną kadencję będą nami rządzić niebezpieczni psychopaci, do tego z IQ na poziomie drobiu domowego…
– Jeśli mówisz o Okrągłym Stole i o sukcesie, to jak skomentujesz fakt, że budowniczowie IV RP, w swojej namiętności obrażania wszystkich, opluli także pamięć Jacka Kuronia?
– Nie mogę użyć słowa, którego chciałbym użyć, ponieważ ten wywiad nie mógłby się ukazać. Uważam zresztą, że z tymi kąsającymi po nogawkach pieskami nie należy rozmawiać ani reagować. Jedyną reakcją może być wspominanie i pielęgnowanie pamięci Jacka, przekazywanie młodym ludziom jego wspaniałej postawy, opowiadanie anegdot. Odwiedziłem go z moimi synami na krótko przed jego śmiercią. Był już mocno schorowany. Ale ja zaryzykowałem dowcip o Puchatku i Prosiaczku, żeby Jacka rozweselić. Opowiedzieć?
– Jasne!
– Otóż Prosiaczek i Puchatek zostali wysłani do Afganistanu i znaleźli się w ogniu walki. Puchatek czuł się jak ryba w wodzie. Stał z akesem i strzelał bez przerwy. Prosiaczek zaś chował się za kamieniami, wyraźnie nie podobała mu się ta sytuacja. Puchatek strzelał i strzelał, ale wreszcie skończyły mu się naboje, wszyscy już zabici, więc Prosiaczek wyszedł ze swojego ukrycia i pyta: „Misiu, powiedz jak wygląda krew?”. „Jak gówno”, rzuca gniewnie Puchatek, wciskając naboje w magazynek kałasznikowa. „No to ja jestem cały zakrwawiony”… Kuroń zaśmiał się, ale krótko spojrzał na moich milczących synów, wyraźnie zdegustowanych opowiadaniem kawału konającemu, potem na mnie, poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „Oj, Puchatku, Puchatku”… Jacek miał rację: ja czuję się dobrze dopiero wtedy, gdy coś się dzieje i gdy można powalczyć… Przymierzam się zresztą do opowiedzenia tej historyjki wierszem i zaśpiewania jej w stylu country. Ten rodzaj muzy pasi do dżinsowego J.K.
– Dlaczego tak się w Polsce dzieje, jak się dzieje? Jako wykształciuch masz jakąś teorię?
– W wyniku naszych narodowych tragedii, które dziś tak chętnie czcimy, właściwie wybito w Polsce inteligencję. Ludzi inteligentnych jest u nas najwyżej 5%…
– Myślisz, że tylko pięć?
– Dobra. Niech ci będzie, dziesięć. W końcu dorastają już młodzi, piękni, mądrzy dwudziestoletni. Reszta, niestety, to na ogół kretyni, idioci i debile. I to właśnie tacy ludzie wybrali sobie tę władzę. Mało tego, zrobią to znowu i nic się nie zmieni, a jeżeli już, to tylko na gorsze. Jest jednak pewna nadzieja: że oni wszyscy rzucą się sobie do gardeł, a my będziemy patrzeć przez okno, uchylając się w porę przed pociskami. Zalecam postawę cierpliwego obserwatora, niech się sami wytłuką. Oby do końca. Ja jestem buddystą i w zasadzie nie akceptuję przemocy, ale czasami nie ma innego wyjścia. Więc niekiedy za cenę ściągnięcia na siebie złej karmy warto zaryzykować.
– Piszesz polityczne teksty satyryczne, zacząłeś prowadzić bloga, planujesz wielką imprezę z polityką w tle. Tak nie zachowuje się cierpliwy obserwator…
– No dobrze, ale ja te wszystkie swoje działania kieruję do tego procenciku inteligencji, która wielkiego wpływu na wydarzenia w Polsce nie ma, bo nawet jak pójdzie do wyborów, to i tak przegra z ciemnogrodem. To jest nasz wielki problem. Jest jeszcze młodzież, w której upatruję pewną szansę, choć ich hierarchia wartości niezupełnie mi odpowiada. Dziś młodzi ludzie raczej marzą o podróżach, karierach i posadach, a nie o wyciąganiu kraju, w którym żyją, z politycznego bagna, ponieważ wydaje im się, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego. A przecież to właśnie młodzi ludzie powinni wzniecać rewolucje, buntować się, walić pięścią. Gdzie to jest? Ja takie rzeczy robiłem parę razy w swoim życiu.
– Ale ty jesteś z innego pokolenia. Dziś rzeczywiście młodzi ludzie uciekają przed polityką, choćby do Anglii czy Irlandii. Gdzie im tam wzniecać anty-PiS-owskie rewolucje!
– To jest pokolenie strachu. Oni się boją. Wszyscy się boją, że stracą te swoje etaty w TVP. Ja też się bałem, że np. wypieprzą mnie ze studiów, ale w marcu 1968 r. przestałem się bać na całe życie. Jak dostałem pałą, raz na zawsze pojąłem, że jeśli władza zaczyna bić, to znaczy, że się boi. I dlatego trzeba doprowadzić do tego, żeby zaczęła bić, bo wówczas poziom strachu będzie taki, że lada moment zaczną strzelać, a jak przyjdzie kolejny Grudzień, no to do widzenia…
– E, historia lubi się powtarzać, ale aż tak źle nie będzie.
– A ja myślę, że będzie. Jeśli nawet nie realnie, to symbolicznie. W nastroju, zaduchu, zamordystycznym klimacie politycznym. Poczekaj, jeszcze trochę, jeszcze parę wyskoków, a wywalą nas z Unii Europejskiej. Myślisz, że oni tam mają jakąś przyjemność z obcowania z Maciejem Giertychem albo z prezydentem, który nie umie słowa powiedzieć w jakimkolwiek obcym języku, a i z polskim radzi sobie nie najlepiej? Tacy ludzie mogą być nawet na swój sposób zabawni, ale nie sądzę, by ktokolwiek chciał traktować ich poważnie, a to jest jednak niezbędne. Zresztą to już widać, bo Polska stała się pośmiewiskiem Europy. Dobrze się stało, że premier Jarosław postanowił przywrócić Gombrowicza do kanonu lektur szkolnych, bo Gombrowicz powinien być lekturą obowiązkową. Przede wszystkim dla braci Kaczyńskich.
– Mówisz o nowym Grudniu, jest to wizja niezwykle dramatyczna, ale jeśli spojrzeć na wszystko z ukosa, to w gruncie rzeczy jest to potwornie śmieszne.
– I odradza się nareszcie kabaret polityczny, który w ostatnich latach był cieniutki i słaby. Potrzebne są skecze, piosenki. W marcu ’68 tak przecież robiliśmy. Siedziałem na schodach, poniżej inni studenci, a wśród nich dzisiejszy redaktor „Trybuny”, Marek Barański, który uwieczniał dla potomnych piosenkę „Pan prokurator ma rację, mamy w Polsce demokrację”… Naprawdę zadzierzysta to była piosenka, która nam bardzo wówczas pomogła. Kto wie, może bez niej strajk UW skończyłby się o tydzień wcześniej… Piosenki są ważne… „Zawsze w Polsce był i będzie ciężki los studenta / Same wokół są moczary, a gdzieniegdzie kępa”. To było super.
– Widziałeś gdzieś dziś studenta, który by tak śpiewał?
– Wierzę, że nieuchronną losu koleją takie piosenki zaczną powstawać, jeśli klimat w Polsce nadal będzie się zagęszczał niczym wojskowa grochówka. A będzie. Chcę teraz wrócić do radia, nie wiem jeszcze, do jakiego, ale najpewniej do TOK FM, bo dyrektor Skowroński z Trójki okazał się jednak mocno uzależniony od swojej prawicowości. W nowym „Zgryzie” nie oszczędzę tej władzy, nie zostawię na niej suchej nitki, a jednocześnie być może zachęcę młodych ludzi, tych, którzy przychodzą na moje koncerty, do uprawiania satyry. Krytycznej i odważnej.
– Uważaj, bo wsadzą cię za deprawowanie młodzieży! Jako przedstawiciel łże-elity oraz facet stojący „tam, gdzie stało ZOMO”, powinieneś mieć się na baczności…
– Oczywiście, że stoję tam, gdzie stało ZOMO, ponieważ w pewnym momencie przegoniliśmy tych zomowców, gdzie pieprz rośnie, i zajęliśmy ich miejsce. Jakoś nie widziałem wtedy pośród tej zadymy Jarka Kaczyńskiego. Lech bodajże mignął mi przynajmniej w tłumie.
– Oj, jeszcze chwila, a okażesz się agentem…
– Przecież ja jestem agentem! Mam nawet pseudonim: TW Rademenes.
– Kto dziś pamięta serial „Siedem życzeń”!? Pewnie też powiedzieliby, że powstał za komuny, tak jak „Czterej pancerni” i „Kloss”.
– Szkoda słów. W PRL nie bywało wesoło, w III RP też miałem problemy z cenzurą, bo a to nie podobało się, jak krytykowałem papieża, a to jak śpiewałem o Jedwabnem, a w IV RP oczywiście mam samych wrogów. Mój ojciec, który był mądrym człowiekiem, zwykł powtarzać, że klasę człowieka poznaje się po klasie jego wrogów. Otóż wolałbym, żeby bracia Kaczyńscy byli moimi przyjaciółmi.
– Obawiam się, że nic z tego. Tylko co pozostaje?
– No cóż, prawda jest taka, że żyjemy w gównianym kraju, zalewa nas szambo lustracyjne, polityczne, kulturalne, ale naprawdę nie ma innego wyjścia – trzeba zatkać nos, zanurkować i poszukać diamentów, które gdzieś tam muszą być. Mówimy o tym, co widać, a tymczasem jeszcze można w Polsce spotkać ciekawych ludzi, fajne rzeczy, książki, wiersze, marzenia i namiętności. I chyba dla nich jeszcze warto. Nie wiem tylko, czy zdążę. Może byłoby lepiej, gdyby moja następna płyta nazywała się „Piosenki DO trumienki”?

MACIEJ ZEMBATY – (ur. w 1944 r. w Wadowicach) satyryk, pieśniarz, znawca, wielbiciel i propagator twórczości Leonarda Cohena, którego piosenki tłumaczy na język polski od lat i sam je wykonuje. Mistrz czarnego humoru. Studiował w PWST, ASP, łódzkiej Filmówce, ostatecznie ukończył polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Jest autorem wielu piosenek (m.in. słynnej „Ostatniej posługi” na melodię marsza żałobnego Chopina), współtworzył kabarety (np. Dreszczowisko), zasłynął psychodelicznym magazynem „Zgryz” w radiowej Trójce, a także jako współtwórca (wraz z nieżyjącym już Jackiem Janczarskim) i jeden z wykonawców słuchowiska „Rodzina Poszepszyńskich”. W pierwszą rocznicę Sierpnia ’80 zorganizował Pierwszy Przegląd Piosenki Prawdziwej „Zakazane Piosenki” – imprezę prezentującą twórców i twórczość poza peerelowską cenzurą. Jest scenarzystą i autorem muzyki do kilku filmów, m.in. „Około północy”, „Sam na sam” i serialu telewizyjnego „Siedem życzeń”; w tym ostatnim użyczył również głosu kotu o imieniu Rademenes. Obecnie prowadzi bloga (www.maciejzembaty.pl), planuje radiową reaktywację magazynu „Zgryz”, szykuje autobiograficzną książkę oraz nową płytę.

 

Wydanie: 2007, 33/2007

Kategorie: Wywiady

Komentarze

  1. OLo
    OLo 7 czerwca, 2016, 06:41

    Nastepny nawiedzony pajac-alkoholik .Powienin juz zejsc do POdziemia , bo zaraz go zamkna , chyba do ….Tworek.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy