Za wcześnie, by się cieszyć
W pierwszych tygodniach nowego roku ulubionym zajęciem polityków, dziennikarzy, mediów i tzw. postaci publicznych (którymi, przy odrobinie starania, może zostać każdy) jest podsumowywanie minionych 12 miesięcy. I okazuje się, że jest świetnie, a nawet jeszcze lepiej. Premier razem z ministrem finansów cieszą się kolorem zielonym, którym oznaczana jest na mapach Europy Polska jako kraj, który nie zaznał kryzysowej recesji, chociaż w oczach ekonomistów owa zieleń jest nieco przywiędła i nieświeża, choćby z racji narastającego długu publicznego. Cieszymy się z Jerzego Buzka jako przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, chociaż zbliżająca się nieuchronnie polska prezydencja w Unii nikomu nie spędza snu z oczu w obawie przed totalną kompromitacją. Jasne punkty zapalają się nam niemal wszędzie, obszarem zaś, nad którym – według podsumowania w „Gazecie Wyborczej” na przykład – świeci wręcz łuna naszych sukcesów, jest kultura. Dowodem na owo odrodzenie się kultury narodowej w roku 2009 jest, zdaniem Romana Pawłowskiego z „GW”, powstanie spontanicznych obywatelskich inicjatyw, animowanych przez samych twórców, takich jak Komitet Obywatelski Mediów Publicznych, Komitet na rzecz Radykalnych Zmian w Kulturze, Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej, Forum Obywatelskie Teatru Współczesnego, Obywatelskie Forum Dostępu do Książki i jeszcze pół tuzina podobnych, zarówno lokalnych, jak i regionalnych komitetów, będących symbolem rozkwitu kultury obywatelskiej. Obywatelską odpowiedzią na zorganizowany przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego krakowski Kongres Kultury Polskiej miał być także niedawny Kongres Kultury Alternatywnej, którego osobliwość – jak opowiadali mi jego uczestnicy – polegała na tym, że w prezydium tego kongresu, fotografowanym w prasie, siedziało więcej osób, niż było ich przed oczyma owego prezydium, na sali. Otóż red. Pawłowski ma niewątpliwie rację, gdy pisze, że dowodem autentyzmu kultury jest sytuacja, w której za jej rozwój biorą na siebie odpowiedzialność nie tylko czynniki urzędowe, które obowiązane są ją wspierać ze środków publicznych, lecz przede wszystkim same środowiska twórcze, a także obywatelskie grona osób, którym kultura jest po prostu potrzebna do życia. Znacznie ważniejsze jednak jest to, czy i w jaki sposób kultura wyraża tożsamość kultywującego ją społeczeństwa, do czego je namawia, a przed czym przestrzega, w co nakazuje wierzyć, a w co wątpić. Pod tym zaś względem osobliwością naszego życia – nie tylko na obszarze kultury zresztą, lecz także polityki, ideologii i dialogu społecznego – jest coraz drastyczniejsze oddzielanie się sfery oficjalnej, politycznej i medialnej od sfery społecznej, obywatelskiej, lokalnej czy jak tam ją wreszcie nazwać. W pierwszym z tych obszarów panuje coraz bardziej oczywista gra pozorów, przerzucanie się pustymi sloganami, do których należy także osławiona „polityka historyczna”, trwa komedia sejmowych komisji śledczych i dziesiątki innych zabiegów, mających stanowić zasłonę dymną dla zbliżających się wyborów prezydenckich i parlamentarnych. Tomasz Lis twierdzi, że ta dekoracja towarzyszyć nam będzie przez cały rok 2010, będąc na rękę coraz bardziej wyalienowanym elitom politycznym, i pewnie ma rację. Równocześnie z tym jednak lokalnie, „na dole”, w dzielnicach, osiedlach, gminach, toczy się zupełnie inne życie, skupione wokół innych celów i wartości. Żeby je zobaczyć, wystarczy choćby czytać gazety lokalne albo też lokalne dodatki do gazet centralnych, gdzie na przykład namiętności i konflikty dotyczące warszawskiego Żoliborza i jego placu Wilsona jako centrum urbanistycznego wypowiadają się w sposób nieporównanie bardziej realny, namiętny i konkretny niż wszelkie majaczenia lustracyjne IPN czy też przekręty związane z hazardem. Problem kultury nie polega więc na tym, ile powstało czy też powstanie obywatelskich komitetów i forów albo też na ile ta kultura będzie „alternatywna” wobec kultury politycznego establishmentu, ale na tym, w którym momencie ludzie kultury odważą się przełamać narzucane społeczeństwu wzory i sztance, podszyte reakcyjnym kłamstwem. Nie znam i nigdy nie widziałem pani Ewy Wójciak, reżyserki w Teatrze Ósmego Dnia, ale chylę przed nią czoło, gdy z przerażeniem mówi w wywiadzie („GW”, 30.12.2009), że zabawy w powstanie warszawskie, uprawiane nie tylko w Muzeum Powstania, ale i na ulicach miast, „te kretyńskie rekonstrukcje wojen, bitew, życia esesmanów” są „przebudowywaniem świadomości młodych ludzi” i są groźne, faszyzujące, chore i groteskowe. Pokazując zaś owe zabawy w telewizyjnych „Wiadomościach”, pan Kraśko nie omieszkał połączyć ich z autentycznymi









