Zachwiana równowaga

Kuchnia polska

Niedawny zjazd „Solidarności” zaznaczył się głównie jako widownia dramatycznych zmagań Mariana Krzaklewskiego o pozostanie na czele związku i równie dramatycznych wysiłków związkowców, aby się go pozbyć. Wygląda na to, że zapasy te skończyły się remisem, ponieważ piękny Maryjan umieścił na czele „Solidarności” swego zastępcę Śniadka, o którym nie wiadomo prawie nic, a zwłaszcza, w jakim stopniu jest on uzależniony od swego dotychczasowego pryncypała.
Jeśli by jednak spojrzeć na ten zjazd z pozycji bardziej serio, nasuwa on myśli niewesołe. Przede wszystkim pokazał on bowiem degrengoladę wielkiej ongiś organizacji związkowej, od której dzisiaj uciekają członkowie, zaś ona sama nie bardzo wie, co ma robić i do czego służy. Nie chodzi mi przy tym bynajmniej o porównanie legendarnej pierwszej „Solidarności” z „Solidarnością” obecną, ponieważ nie należę także do bezkrytycznych apologetów tej pierwszej. Chodzi mi jednak o „Solidarność” jako jedną z dwóch – obok OPZZ – wielkich central związkowych w Polsce. Chodzi mi o ruch związków zawodowych.
Ten ruch na całym świecie przeżywa obecnie złą passę. Nie tylko partie liberalne, ale także partie socjaldemokratyczne, na czele z Labour Party Blaira, deklarują konieczność „uwolnienia się od jarzma związkowego” i czynią to w praktyce. Ma im to dać większą swobodę politycznego manewru w zmieniającym się społeczeństwie ponowoczesnym, w którym klasa robotnicza, podstawa związków zawodowych, topnieje, a modne stają się rozwiązania neoliberalne, faworyzujące kapitał a nie pracę.
Na pozór brzmi to logicznie i rzeczywiście, także i u nas, wielkie zakłady przemysłowe o wielotysięcznych załogach przechodzą do historii. Nad proletariatem górować poczyna „salariat”, a więc pracownicy najemni nie związani z produkcją przemysłową, a często także z produkcją w ogóle, w dodatku umacnia się na rynku pozycja niewielkich zakładów prywatnych, które związków nie tolerują. Spora wreszcie część niedawnego świata pracy zamienia się w bezrobotnych, których z natury rzeczy trudno jest zorganizować i zajmują się nimi raczej instytucje pomocy społecznej niż ruch związkowy. Widmo bezrobocia każe też pracownikom, którzy jeszcze pracują, kłaść uszy po sobie, bo lepsza jest przecież nawet najgorsza praca niż jej brak. Jest to wszystko, jak się nam tłumaczy, rezultatem nieuchronnych przemian społecznych i technologicznych, których kontestowanie byłoby zawracaniem Wisły kijem.
Rzecz w tym jednak, na ile owe racjonalne argumenty są po prostu ozdobą dla innego obiektywnego faktu, że we współczesnym świecie, zwłaszcza zaś po upadku muru berlińskiego nastąpiło niespotykane od dawna zachwianie równowagi pomiędzy kapitałem a pracą, tak dramatyczne, że przypominające wręcz czasy z XIX wieku, kiedy ruch związkowy, jak i w ogóle ruch robotniczy, był jeszcze w powijakach.
Ów pogrom pracy przez kapitał jest kwestią poważną. Jeśli bowiem mówimy z dumą o współczesnej demokracji zachodniej, to nie można nie widzieć, że jej źródłem i podstawą jest właśnie równowaga czy też kompromis pomiędzy światem kapitału a światem pracy, z których pierwszy dąży do bogactwa i niekontrolowanej władzy elit, drugi zaś do umocnienia zarówno materialnych, jak i obywatelskich praw poszczególnego człowieka, żyjącego z własnej pracy, nie zaś z posiadanego majątku. Co więcej ukoronowaniem owego kompromisu stało się w latach 60. i 70. XX wieku społeczeństwo dobrobytu, a więc to w praktyce społeczeństwo, które będąc dzisiaj w zagrożeniu, ukształtowało jednak etos dzisiejszej Europy, do której zamierzamy doszlusować.
W wywalczeniu tego kompromisu, którego efektem jest nie tylko godziwa płaca, ale i bezpieczeństwo socjalne, a także prawa obywatelskie, zasadniczą rolę odegrał ruch zawodowy we Francji, Włoszech, Niemczech, Wielkiej Brytanii. Jest bowiem bajką, że świat kapitału postanowił się dzielić swymi zyskami z pracownikami za darmo, z dobroci serca. Wykonał to pod naciskiem związków i partii robotniczych, w obawie przed wybuchem społecznym.
Dziś, na skutek wspomnianych wyżej przemian społecznych i technologicznych, które likwidują wielkie i groźne skupiska robotnicze, ten strach przed wybuchem stopniał, zarówno na świecie, jak i u nas. Jak może dzisiaj wyglądać protest stoczniowców, który kilkanaście lat temu zmienił wręcz ustrój w Europie Wschodniej, widzimy obecnie choćby na przykładzie stoczni szczecińskiej. Wielki strajk górników walijskich, który pani Margaret Thatcher 20 lat temu stłumiła siłą, nie grozi już Wielkiej Brytanii ani żadnemu z krajów Zachodniej Europy nie dlatego, że wszystko jest w porządku – ponieważ w rzeczywistości relatywnie maleją płace i kurczy się bezpieczeństwo socjalne pracujących – ale dlatego, że złamana została siła związków.
To samo dzieje się w Polsce. Obie centrale związkowe tracą grunt pod nogami nawet w porównaniu z dawnym CRZZ, który oczywiście był politycznym niemową, ale był to jednak wielki aparat zajmujący się sprawami socjalnymi, który choćby po to, aby usprawiedliwić własne istnienie, musiał o te sprawy – wczasy, zasiłki, emerytury, uprawnienia zawodoweh, różne karty itd. – zabiegać.
Nie wiem, kim jest nowy przewodniczący „Solidarności”, Śniadek, ale w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” (30.09.br.) powiedział jednak dwa sensowne zdania, a więc, że „nasz cel to budowa poczucia bezpieczeństwa pracowników” oraz że „liberalna gospodarka kojarzy mi się z łamaniem prawa i nieprzestrzeganiem elementarnych praw”, a pierwsze z nią skojarzenie to „zatrudnienie pozakodeksowe, współczesna forma niewolnictwa”.
To prawda, że świat się zmienia, ale jednak nie na tyle, aby ciągle przytłaczającą większością nie byli na nim ludzie, którzy swoje krótkie życie pragną przeżyć z własnej pracy, w poczuciu godności i bezpieczeństwa. Od tego, jak związki zdołają do nich dotrzeć i uchwycić na powrót dramatycznie zachwianą równowagę między kapitałem a pracą – co dzisiaj już z pewnością musi się dokonać co najmniej w skali europejskiej, jeśli nie globalnej – zależy coś znacznie ważniejszego niż przyszłość OPZZ czy „Solidarności”. Zależy los demokracji, która bez tej równowagi nie jest do utrzymania.

 

Wydanie: 2002, 40/2002

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy