Zagłuszana historia powstania

Zagłuszana historia powstania

Głód, brak wody i lekarstw. Obłęd uwięzionych w zbombardowanych piwnicach. O tym nie usłyszymy w rocznicę powstańczego zrywu Tych głosów nie usłyszymy podczas obchodów wybuchu powstania warszawskiego. Głosów osób, które powstanie widziały z bardzo bliska. Zostaną zagłuszone frazesami o moralnym zwycięstwie, zdradzie Stalina i heroizmie mieszkańców stolicy, o tym, jak garstka młodzieży postawiła się niemieckiemu okupantowi i zatrzymała pochód Armii Czerwonej. Bo gdyby wsłuchać się w wypowiedzi tych, którzy byli najbliżej, obraz wydarzeń sprzed 70 lat nie byłby już tak jednoznaczny. Przed wybuchem powstania „Jestem pewien, że nasi ludzie dogadali się z Rosjanami”, powiedział jeden z polskich spadochroniarzy, którzy wylądowali na przedmieściach Warszawy dzień przed wybuchem powstania. „A jeśli nie, to co wtedy?”, spytał kolega. Nie otrzymał odpowiedzi. Nawet gdyby to pytanie padło w kwaterze głównej Armii Krajowej, nikt nie umiałby na nie odpowiedzieć. Adam Bień, pierwszy zastępca Delegata Rządu na Kraj, a więc najwyższego przedstawiciela rządu londyńskiego w Polsce, przyznawał, że decyzja o rozpoczęciu walk została podjęta „w atmosferze pośpiechu, bez konsultacji z oficerami sztabu AK, którzy najpełniej orientowali się w sytuacji wojskowej, w ruchach wojsk niemieckich i rosyjskich w rejonie Warszawy, przez co sceptycznie zapatrywali się na szybki termin rozpoczęcia powstania, bez porozumienia z pozostałymi ministrami Delegatury”. Według relacji gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego, rozstrzygająca decyzja zapadła w ostatnim tygodniu lipca 1944 r. Jeszcze tydzień wcześniej depeszował on do Londynu, że powstanie zbrojne wiązałoby się ze zbyt wielkim ryzykiem dla stolicy i jej mieszkańców. Jednak kilka dni później te obiekcje zniknęły, w czym niemałą rolę odegrała argumentacja gen. Leopolda Okulickiego. Jego zdaniem, nadchodził ostatni moment, kiedy Warszawa mogła zostać wyzwolona polskimi rękami. Do stolicy zbliżała się bowiem Armia Czerwona, dowództwo AK spodziewało się jej w każdej chwili. Tym samym wszelkie wątpliwości natury militarnej i moralnej zostały odsunięte na dalszy plan. Tymczasem władze emigracyjne i generalicja żyły w błogiej nieświadomości. Wódz naczelny gen. Kazimierz Sosnkowski ostrzegał przed rozpoczynaniem walk w tak niekorzystnej dla Polski sytuacji międzynarodowej. W tym samym duchu wypowiadali się politycy znający nastawienie zachodnich mocarstw. Już w 1943 r. usłyszeli od Winstona Churchilla, że w razie wybuchu powstania nie będzie można liczyć na wsparcie ze strony aliantów. Jak się okazało, nie były to czcze pogróżki, lecz realna ocena możliwości Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Gdy polska stolica pogrążała się w walkach, prezydent Roosevelt ani myślał naciskać Stalina, aby ten wspomógł Polaków. Jeszcze dalej szła amerykańska prasa, określająca powstanie jako „przedwczesne” i „lekkomyślne”. Ale czy można się dziwić zagranicznym publicystom, skoro gen. Władysław Anders nazwał je „wyraźną głupotą i największym nieszczęściem Polski”? Krótkotrwała radość… Z tego wszystkiego nie zdawano sobie sprawy na ulicach Warszawy. Wybuch powstania zaskoczył mieszkańców, lecz jednocześnie wzbudził w nich radość i nadzieję. W końcu cały naród czekał na zemstę już pięć lat. Jeśli zdaniem dowództwa nastał ten czas, najwyraźniej były ku temu powody. Danuta Baj-Trylowska wspominała z rozrzewnieniem: „Wyjrzałam oknem. Widzę, jak idzie porucznik z opaską biało-czerwoną, a za nim sześciu 12-letnich chłopców z butelkami. To było nasze wojsko”. „Był szalony entuzjazm, ludzie powybiegali z mieszkań, były dyskusje: »Ile będzie trwało? Trzy dni będzie trwało«”, zapamiętała Bożena Biel. Mieczysław Balcerowicz, 14-latek mieszkający w internacie prowadzonym przez zakonnice, tak pamiętał 1 sierpnia: „Trochę żeśmy [mówili], jak to chłopcy: »Chyba pójdziemy«. Taka gwara chłopięca, ale zakonnice nas trzymały krótko, mimo że same najprawdopodobniej były za powstaniem, bo były Polkami. Przecież niemożliwe było, żeby to było inaczej. One, jak nas szczątków historii uczyły, to właśnie w duchu miłości do Polski, mimo że nas ćwiczyły jak psy”. Większość mieszkańców natychmiast przyłączyła się do powstania. „Powstanie wybuchło o piątej, to wszyscy z naszych bloków poszli na ulicę Wolską i się zgrupowali, i zaczęła się działalność – relacjonowała Aniela Brzozowska, rocznik 1922. – Barykady stawiali na Młynarskiej przy Wolskiej i tam zaczęła się walka. To było bez przerwy, bo byli nie tylko z naszego domu, ale i z innych domów. Zmieniali się, jedni przychodzili, jak blisko domu, a jak dalej,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2014, 31/2014

Kategorie: Historia