Zbrodniarze i panny

Zbrodniarze i panny

W cenie bywa też Jerzy Edigey. U niego z kolei oficer śledczy może wyznać bez skrępowania: „Ponieważ moje incognito zostało zdemaskowane, nie ma sensu nadal udawać inspektora z Hortexu”. Można też znaleźć tu sporo fundamentalnych rad z zakresu damskiej urody: „Peruka oszczędza kobiecie czasu i pozwala jej być zawsze elegancko uczesaną”.

Także zeszyty z serii „Ewa wzywa 07…” bywają zaczytywane do technicznej śmierci. A niech no ktoś spróbuje złowić w antykwariacie taki „Dzień słodkiej śmierci” Janusza Głowackiego! Nawiasem mówiąc, w Peerelu takie zeszytowe powieści miały niezłą tradycję. Od 1946 r. „Co tydzień powieść” rozchodziła się w stutysięcznych nakładach. A kolporterzy dorabiali się niezłych pieniędzy, podnosząc cenę z 10 do 26 zł. Kto był ojcem tego sukcesu? Nie zgadną Państwo – późniejszy subtelny pisarz tematu żydowskiego („Austeria”!) Julian Stryjkowski. To był wyjątkowy pechowiec jak na XX w., który przeżył niemal w całości: zdarzyło mu się być Żydem, komunistą i gejem w jednej osobie. Ale do idei jego zeszytów towarzysze nawiązali po Marcu ’68, gdy trzeba było nieco dźwignąć wizerunek MO. I stąd ta „Ewa…”. Co bardziej gramotni funkcjonariusze na emeryturze, szemrani adwokaci, literaci, którym się nie powiodło, trzasnęli 146 zeszytów kryminalnych. Poszły wytyczne, żeby „nadział” był nie większy niż dwa-trzy egzemplarze na kiosk Ruchu, bo reklama milicji powinna się rozkładać równomiernie na terenie kraju. Dziś kartkuje się te pożółkłe strony z rozczuleniem. Porucznik z „kryminalnej” zawsze jest męski i przystojny, a kiedy pojawia się – dajmy na to – cieć, za każdym razem czytamy: „W powietrzu rozeszła się silna woń piwa zmieszanego z wódką”.

Z tym Peerelem nie tak łatwo się rozstać. Ryszard Ćwirlej opalcował wąską specjalizację: milicja (ale kryminalna), Poznań i lata 80. Ten to ma wyczucie do detalu historycznego! W Grodzisku Wielkopolskim w Ratuszowej nie kupisz piwa bez „konsumpcji”, czyli koreczków serowych (wielokrotnego użytku) nadzianych na wykałaczkę. I nic nie pomoże tłumaczenie, że zamówiłeś schabowego. „Konsumpcja” jest obowiązkowa, z tym że nie wolno jej – broń Boże! – wtrząchnąć. Ona ma sobie spoczywać nietknięta wśród kufli. Bo, dajmy na to, pod koniec dnia wpada inspekcja. Zastaje stolik zastawiony piwskiem i ani jednej „konsumpcji”! Zaraz kelnerce leci po premii. Tylko u Ćwirleja milicjanci kupią w geesie skrzynkę Johnny’ego Walkera po wielokrotnej przecenie. Miejscowi, którzy od rana ćwiczą „patyka”, nie wezmą tego do ust nawet za darmo. Wiadomo: to pędzone w Anglii na rudych myszach. Brzydzą się. Ćwirlej cały jest zrobiony z takich numerów.

Zresztą co do Peerelu, to trwa drenaż starych tematów. Autor podpisany M. M. Petlińska w powieści „Fundusz” wraca do sprawy FOZZ. Przypomina czytelnikowi, że Polska Ludowa jako państwo nie prowadziła żadnej księgowości. Przelała więc coś koło 46 mld dol. na konta funduszu. Jego pracownicy oczywiście nie mieli nic przeciw temu, by im sporo z tej sumy skapnęło. I tak miała się – zdaniem autorki – zaludnić lista 100 najbogatszych tygodnika „Wprost”.

Szacowni nieboszczycy

Na rynku świetnie sobie radzi jeszcze głębsze retro kryminalne. Czytany (i słuchany) bywa Stanisław A. Wotowski (słuch o nim zaginął w 1939 r.). U niego tylko damy z warszawskich salonów, tajemne kulty, szybkie samochody (nawet 80 km/godz.), tenis i prywatni detektywi.

Na tę koniunkturę załapał się nawet Gombrowicz. Chętnie się czyta i słucha (Zbigniew Zapasiewicz jako lektor) jego „Opętanych” – ostatni odcinek tego gazetowca wyszedł w sierpniu 1939 r.

Czego tu nie ma?! Stary zamek, klątwa rodowa, obłąkany książę, panna z dobrego domu, która schodzi na złą drogę, snobistyczny światek tenisowy, media i spirytyzm, milioner z Ameryki, klub warszawskich „dziewcząt do towarzystwa” dla zamożnych starszych panów, sfery urzędnicze na „wilegiaturze”, zerwane zaręczyny, opętanie przez złego ducha, obłęd, szaleńcza jazda samochodem, hotel Bristol, willowy Konstancin itd. Jest nawet parobek, który „napiera” na panicza. Ostatecznie – Gombrowicz!

A przecież zdarza się i retro piętrowe: przedwojenno-powojenne. Taki Antoni Marczyński kombinował nieźle. Przed wojną napisał powieść „Kłopoty ze spadkiem”. Willa w podwarszawskim Komorowie, stary profesor, walka o gigantyczny spadek, te sprawy. Ale gdy Marczyński wydawał to po wojnie, zmienił tylko komisarza policji na kapitana MO, który zamiast citroenem przyjeżdża warszawą. Retuszować drobiazgów już mu się nie chciało. I za Gomułki wszyscy spokojnie palą u niego camele.

Tych staruszków czyta się zresztą ze względu na polszczyznę. Bo tam absolwent powszechniaka kombinował, jak mogą mówić hrabiowie w salonie. Myślałbyś tydzień i nie wpadłbyś na to, jak powiedzieć, że kapitan przeżył moment wahania. A taki Marczyński wiedział: „Kapitan zdetonował się”. I wszystko jasne!

Foto: Tomasz Urbanek/EASTNEWS

Strony: 1 2 3

Wydanie: 2015, 26/2015

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy