Zdrowie to nie tylko pieniądze

Zdrowie to nie tylko pieniądze

Samo zwiększenie nakładów na służbę zdrowia nie wystarczy. Nie mamy wiedzy o potrzebach zdrowotnych społeczeństwa. Nie wiemy nawet, ilu naprawdę leczy nas lekarzy Aktualna dyskusja publiczna na temat reformy systemu ochrony zdrowia koncentruje się na problemach jego finansowania oraz płac personelu medycznego. Nie są to sprawy marginalne, ale spróbujmy spojrzeć na ów system jako na całość. Co jest jego celem? Zapewnienie dobrego zdrowia wszystkim obywatelom. Czy można to osiągnąć poprzez zwiększenie strumienia pieniędzy bez innych działań? Z pewnością nie. Konieczna jest głębsza refleksja. Podstawowym warunkiem projektowania zmian systemowych jest dobra znajomość sytuacji zdrowotnej społeczeństwa oraz jej uwarunkowań, a także pełna wiedza o aktualnym stanie infrastruktury systemu oraz jego zasobach kadrowych i alokacji tych kadr. W istocie żadnej wiedzy o potrzebach zdrowotnych poszczególnych grup wiekowych, terytorialnych czy społecznych naszych obywateli nie posiadamy. Statystyka zdrowotna w Polsce odpowiada standardom europejskim wynikającym z Dyrektywy Komisji i Rady Europy 1400/97 (a więc sprzed dziesięciu lat!) i poza kilkoma fragmentarycznymi badaniami, podejmowanymi głównie przez GUS w kooperacji z Holendrami, nic się w tym kierunku nie robi. Co się zaś tyczy rzetelnej wiedzy o zasobach kadrowych i ich alokacji, to od czasu, kiedy również przed dziesięcioma laty Andrzej Koronkiewicz zebrał dla kas chorych dane o funkcjonowaniu naszych szpitali, tematu tego nie podjęto. A są to sprawy kluczowe dla stworzenia projektu reformy, której celem będzie nie tylko poprawa sytuacji materialnej pracowników ochrony zdrowia, lecz także lepsze zaspokojenie potrzeb zdrowotnych mieszkańców naszego kraju. Prasa publikuje fałszywe informacje, oparte na mylących danych rocznika statystycznego. W ostatnim, z roku 2006, na s. 375 w tabeli 1. czytamy, że liczba lekarzy w Polsce wynosi 126.576, w tabeli 2. jako liczbę „lekarzy-pracowników medycznych” podano – 76.046. Ilu ich naprawdę nas leczy? I gdzie: w szpitalach, w otwartej opiece medycznej czy specjalistycznej? Przed kilku laty ówczesny przewodniczący Państwowej Rady Statystyki, prof. Józef Oleński, dziś prezes GUS, zwrócił się w tej sprawie do ministra zdrowia, ale nie zmieniło się nic. Na te istotne pytania nie ma odpowiedzi. Z cytowanego badania Koronkiewicza wynika zaś, że ponad 40% lekarzy pracuje w szpitalach, przy czym – głównie w wielkich miastach – jeden lekarz ma pod swą opieką cztery-pięć łóżek. Normatywy Ministerstwa Zdrowia przewidywały dla oddziałów zabiegowych sześć-osiem łóżek, dla pozostałych 10-12. Biorąc pod uwagę fakt, że w kosztach szpitalnych 55-70% stanowią wynagrodzenia, warto zauważyć, jak ogromne rezerwy może uruchomić racjonalizacja zatrudnienia. Tymczasem znane są przypadki zwalniania pielęgniarek, których wciąż jest za mało, choć komfort pacjenta zależy właśnie od personelu pielęgniarskiego. Dążenie lekarzy w Polsce do pracy w szpitalu jest racjonalne z wielu powodów. Po pierwsze – tam robi się prestiżowe specjalizacje, umożliwiające otwarcie prywatnej praktyki. Po drugie – częściej otrzymuje się od pacjentów „dowody wdzięczności”, a co najważniejsze – lekarze ze studiów wynoszą wiedzę, że „prawdziwym chorym” jest pacjent w szpitalu, najlepiej z rzadką, ciężką chorobą, reszta zaś medycyny jest „niepoważna”. Nie mają świadomości, że prawdziwą sztuką jest wczesne rozpoznanie nawet nie choroby, ale stanu zagrożenia, zapobieżenie jej rozwojowi. Absolwenci są nieprzygotowani do samodzielnej pracy, a przy tym w lecznictwie otwartym brakuje możliwości konsultowania się z bardziej doświadczonymi osobami. Brak jest także rozsądnych standardów postępowania, które wymuszałyby sensowną pracę. Dlatego w nielicznych badaniach, czy Instytutu Żywienia, czy Zakładu Zdrowia Publicznego AM w Warszawie, stwierdzono podstawowe braki w dokumentacji zdrowotnej pacjentów. Ani Ministerstwo Zdrowia, ani – co dziwniejsze – Narodowy Fundusz Zdrowia nie badają relacji między ponoszonymi kosztami a uzyskiwanymi efektami zdrowotnymi, wprowadzenie procedur zaś powinno być poprzedzone taką analizą. Wiem, że Instytut Medycyny Pracy im. J. Nofera w Łodzi jest zainteresowany możliwością wykorzystania wykonywanych z mocy kodeksu pracy ponad 5 mln badań profilaktycznych do prewencji niektórych chorób, ale powinno to stać się regułą. Zbyt wiele jest działań pozornych tam, gdzie można by oczekiwać pożądanych efektów. Postulowane podwyżki są chyba nierealne. Gdyby uwzględnić średnie płace brutto: lekarza 6 tys. zł, a pielęgniarki – 2,5 tys. zł, kosztowałoby to rocznie ok. 15

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2007, 30/2007

Kategorie: Opinie