Wszystko zdrożało, z wyjątkiem naszych pensji

Wszystko zdrożało, z wyjątkiem naszych pensji

Woman unhappy amount of the invoice

Polska i Węgry mają dziś najwyższą inflację w Europie Wszystko zdrożało, z wyjątkiem naszych pensji – zasłyszane przy kasie w Biedronce. Wzrost cen ponad poziom, do którego przywykliśmy od lat, stał się faktem. Według Głównego Urzędu Statystycznego w kwietniu br. ceny towarów i usług w relacji do kwietnia 2020 r. wzrosły o 4,3%. W maju zaś o 4,7% w stosunku do maja ub.r. Prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński rozgrzeszył się, zapewniając, że wpłynęły na to czynniki niezależne od banku. Ekonomiści jako przyczynę inflacji wskazali pandemię i bezprecedensową reakcję na nią ze strony rządów oraz banków centralnych najbogatszych krajów świata. Polegała ona na dodrukowywaniu pieniądza i bezpośrednich transferach gotówki do przedsiębiorstw, a także gospodarstw domowych. Nasz rząd i NBP zrobiły to samo. W efekcie – nie tylko nad Wisłą – pojawił się czynnik stymulujący wzrost cen. Na ile silny, przekonamy się wkrótce. Zjawisko inflacji podsycał też wzrost cen surowców. W ostatnich tygodniach ceny węgla kamiennego na rynkach światowych ostro ruszyły w górę. Wzrost popytu w Azji generują tamtejsze systemy energetyczne, które – podobnie jak w Polsce – oparte są na elektrowniach węglowych. Jest to również sygnał, że azjatyckie gospodarki zaczęły wychodzić z wywołanej pandemią recesji. U nas wzrost cen energii elektrycznej spowodowany został rosnącymi kosztami produkcji prądu. Na opłatę za 1 kWh (mówimy o odbiorcach końcowych) składają się dziś: opłata dystrybucyjna zmienna/sieciowa, opłata dystrybucyjna/przesyłowa stała, opłata przejściowa, opłata abonamentowa, opłata kogeneracyjna całodobowa, opłata OZE całodobowa, opłata mocowa i opłata jakościowa. Niemało! Polska i Węgry mają obecnie najwyższą inflację w Europie. Cóż, mniej rozwinięte gospodarki charakteryzuje naturalna tendencja do wzrostu cen, podczas gdy gospodarki krajów bogatych są pod tym względem bardziej stabilne. Inflacji w naszych bratnich krajach sprzyja też polityka rządów Orbána i Morawieckiego, które zdecydowały się wpompować w gospodarkę tyle kasy, „ile fabryka dała”. Pod koniec lutego br. minister finansów Tadeusz Kościński powiedział: „Ponad 312 mld zł przeznaczyliśmy, żeby ratować życie, miejsca pracy przedsiębiorstwa w Polsce”. I bynajmniej nie jest to ostatnie słowo. Można się spotkać z opiniami, że pomoc rządowa pod koniec tego roku może sięgnąć w sumie 433 mld zł. W polskich i węgierskich mediach pojawiły się dziesiątki publikacji, wywiadów, analiz i wypowiedzi ekspertów ostrzegających przed grożącą nam katastrofą. W tym kontekście rodzimi publicyści przywoływali doświadczenia lat 80. XX w., gdy ceny rosły w szalonym tempie, a w sklepach brakowało towarów. Dyskretnie pomijali fakt, że w latach 90. także nie było słodko. Co prawda, sklepy zaczęły przypominać te zachodnie, lecz przy nadal wysokiej inflacji zarobki, renty i emerytury Polaków wybitnie odstawały od unijnych standardów. I tak jest do dziś. Rodzi się pytanie, czy nadal powinniśmy się obawiać skutków inflacji – recesji gospodarczej, bezrobocia, spadku poziomu życia i pojawienia się silnych napięć społecznych. Odpowiedzi mogą być zaskakujące. Paragony grozy Jeśli ceny rosną, trzeba to odreagować w sieci. Modne stało się publikowanie na Twitterze, Facebooku i Instagramie „paragonów grozy”. Dotyczyły one głównie wydatków związanych z rozpoczynającym się sezonem turystycznym. Tygodniowy pobyt dwóch dorosłych osób w trzygwiazdkowym hotelu nad Bałtykiem oznaczał uszczuplenie oszczędności o 3 tys. zł. W Sopocie nawet o 3,6 tys. zł. W Turcji ta sama przyjemność kosztowała 628 zł. A w Bułgarii – 564 zł. W kwaterach prywatnych średni koszt tygodniowego pobytu w pokoju w okolicach Kołobrzegu to 536 zł. W Sopocie za tydzień na prywatnej kwaterze trzeba było zapłacić 770 zł. Taniej było w Turcji – 328 zł, Bułgarii – 333 zł i Albanii – 387 zł. Jęczący pod ciężkim butem rządowych ograniczeń wprowadzonych w związku z pandemią hotelarze i właściciele kwater prywatnych, mistrzowie smażonej rybki z frytkami, barmani piwni, producenci waty cukrowej i sprzedawcy lodów zaczęli od Bałtyku po Tatry z przytupem i przyświstem odrabiać straty. Długie majowe i czerwcowe weekendy dowiodły, że zapłacimy każdą cenę, byle nawdychać się jodu na plaży. Za dwie zupy, dwie porcje dorsza z frytkami i surówkami oraz duże piwo trzeba było zapłacić nawet 251

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2021, 26/2021

Kategorie: Kraj