Złota Palma bez niespodzianki

Złota Palma bez niespodzianki

Jubileuszowy festiwal w Cannes – zwycięzcy i przegrani Mariola Wiktor Korespondencja z Cannes Zapytany na konferencji prasowej, jak chciałby umrzeć, Michael Haneke powiedział, że tak jak jego 95-letnia babcia. – Kiedyś, podczas obiadu, stwierdziła, że czuje się bardzo zmęczona. Westchnęła i zmarła – odparł laureat Złotej Palmy za film „Miłość”. O takim odejściu marzą chyba wszyscy, jednak śmierć bez bólu oraz długiego cierpienia, własnego i najbliższych, zdarza się rzadko. O tej powszechniejszej, trudnej do zaakceptowania, upokarzającej, kiedy ciało odmawia posłuszeństwa i skazuje na opiekę bliskich, opowiada film Hanekego. Nie jest to jednak tylko prosta i wzruszająca historia starych małżonków, w której mąż (Jean-Louis Trintignant) ofiarnie troszczy się o sparaliżowaną żonę (Emmanuelle Riva). Haneke pyta o to, czy pomoc w odejściu, kiedy nie ma już nadziei, skrócenie cierpienia bliskiej osoby to zbrodnia czy próba miłości najgłębszej, najdojrzalszej, silniejszej od konwenansów i hipokryzji obrońców życia za wszelką cenę. Ale nie można tu mówić o głosie w dyskusji o eutanazji, raczej o ostatecznym teście miłości, lojalności i poświęcenia dla kobiety, która, kiedy była jeszcze zdrowa, wyznała mężowi, że nie chciałaby konać w cierpieniach. Ten film odziera śmierć i chorobę z aury tajemnicy, pokazuje mizerię ciała, proces przegrywania z chorobą i niefotogeniczną starość. Mówi o czułości małżonków, ale bez popadania w ckliwość. Wielka w tym zasługa kreacji Trintignanta i Rivy. Prawdziwe uczucia kryją się nie w słowach, ale w gestach, spojrzeniach i w codziennych czynnościach. Patriota Nanni Moretti Niewątpliwie ta druga już dla Hanekego Złota Palma (pierwszą otrzymał kilka lat temu za „Białą wstążkę”) to nagroda zasłużona. Właściwie przewodniczący jury Nanni Moretti nie miał wyboru. Film Hanekego wybijał się ponad inne tytuły konkursowe, ale sam werdykt pozostawił niedosyt i poczucie zmarnowanych szans. Wątpliwości wzbudziła też zachowawczość jurorów. No bo jak inaczej nazwać przyznanie na wyrost drugiej pod względem ważności nagrody, grand prix, „Reality” Mattea Garronnego? Ten film to tylko efektownie zrealizowana, lecz w gruncie rzeczy dość banalna historia handlarza ryb, który marzy o karierze we włoskiej wersji „Big Brothera”. Satyra na wiarę w iluzję mediów Berlusconiego największe wrażenie wywarła widać na samym Morettim, bo w rankingach krytyków ten film w ogóle nie był brany pod uwagę. W końcu kto jeśli nie rodak najlepiej zrozumie rodaka. Być może ta nagroda nie wywoływałaby takich kontrowersji, gdyby nie fakt, że Morettii i jego jurorzy (m.in. Diane Krüger i Evan McGregor) zupełnie pominęli w werdykcie najoryginalniejszy, zabawny i wizjonerski, a jednocześnie niepozbawiony głębszych przesłań film konkursowy „Holy Motors” Leosa Caraksa oraz „Miłość: Raj” Ulricha Seidla – drażniący, niewygodny, ale zarazem odważnie eksplorujący temat ludzkiego poniżenia w imię mitu o „bezinteresownym uczuciu” za pieniądze. Wielcy niedocenieni Bohaterem pierwszego z wielkich przegranych, „Holy Motors”, jest Monsieur Oscar przemierzający Paryż luksusową limuzyną, która służy mu jako garderoba. Francuski aktor Denis Lavant przebiera się 11 razy. Wciela się m.in. w żebraczkę, rekina giełdowego, mordercę, karłowate monstrum z rozwichrzoną fryzurą, opresyjnego ojca i wojownika z wirtualnej gry. Carax swobodnie żongluje konwencjami, miesza gatunki: od kina grozy i horroru do kina akcji, musicalu i komedii. Film hipnotyzuje brawurą i wciąga, a scena kopulacji przedziwnych stworów z wirtualnej rzeczywistości jest tak piękna, że nasuwa myśl o ludzkiej tęsknocie za jednością idealną. Właściwie trudno streścić i opisać „Holy Motors”, to film o iluzji bycia kimś innym, eskapizmie, który nie przynosi spokoju, ale przede wszystkim o tym, że wcielając się w czyjeś życie, nie zapełnimy pustki w naszym. Jedna z ostatnich scen filmu, w której Oscar wraca do domu, ukazuje wyglądające na niego przez okno dwie… małpy. I śmiesznie, i strasznie. No i wspomniany Seidl. Jego bohaterka z filmu „Miłość: Raj”, starzejąca się bogata Austriaczka, jedzie na samotne wakacje do Kenii, by przez chwilę uwierzyć, że jest kochana. To też rodzaj ucieczki. Mnie nie razi, że ten film ociera się o pornografię, że wystylizowane na bajkową rzeczywistość obrazy szokują dosadnością. Jest w tym bowiem autentyzm i przełamywanie kolejnego tabu, tym razem związanego z seksturystyką zamożnych Europejek. Co ciekawe, Seidl zdaje się mówić, że poniżenie nie zależy od rasy. W takim samym stopniu procesowi uprzedmiotowienia podlegają biali, jak i czarni. W jednakowym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2012, 23/2012

Kategorie: Kultura