Żniwowanie w Lisich Jamach

Żniwowanie w Lisich Jamach

Kiedyś tym, kto pierwszy kosi, żyła cała wieś. Dziś gospodarz nawet nie wie, kiedy u sąsiada zboże z pól znikło

Najwcześniej, gdy tylko deszcze ustały, zaczęli kosić Woźniakowie, najwięksi gospodarze w Lisich Jamach. Dziś zastaję ich przy ścinaniu owsa. Pracują od dziewiątej rano, gdy tylko rosa zeszła, ale ze zbiorów zadowoleni specjalnie nie są. – Żyta w tym roku się nie udały – mówi Zygmunt Woźniak. – Część wymarzła zimą albo wymokła na przedwiośniu. Niektóre kawałki trzeba było zaorać i obsiać od nowa. W tych, co zostały, trawy tak dużo, że kombajn dobrze jej nie wychwyci, dlatego kosimy snopowiązałką.
Bigusowie też uważają, że ten rok jest raczej kiepski. Wrócili właśnie z pola na łyk kompotu – umordowani, spoceni. Ale około piątej wyjadą jeszcze kosić na trzy, cztery godziny. Bo najlepiej pracuje się pod wieczór, gdy upał już tak nie doskwiera. W zeszłym roku żęli kombajnem, ale mokre ziarno im popleśniało, więc teraz już są ostrożniejsi.
Puzdrowscy to trzeci i zarazem ostatni gospodarze w Lisich Jamach, którzy zdecydowali się żniwić w sposób tradycyjny. Mówią, że nie mają wyboru, bo na tych kaszubskich pagórkach inaczej nie idzie. Kombajn, jeśli nawet się nie wywróci, to połowę zostawi, potem trzeba i tak kosić kosą. Ale już wszystko ścięli, teraz czeka ich tylko zwózka, byleby pogoda dopisała.
Maria i Władysław Konkolowie o żniwach na razie ani myślą. Najpierw muszą wypielić plantację truskawek. – Dzisiaj każdy zbiera, kiedy mu pasuje – mówią. – To już nie te czasy, gdy ogłaszano akcje żniwne. Teraz kombajn tylko na zarobek czeka, u nas wystarczy, żeby parę godzin pochodził, a będzie po wszystkim. Przy truskawkach jest więcej zachodu.
Dla Szymichowskich żniwowanie to też żaden wielki problem. – Pewnie skosimy wszystko w jeden dzień, zaraz po niedzieli, bo na razie ziarno do kombajnowania jeszcze niezdatne, za miękkie, niedojrzałe i maszyna zmieliłaby je na mąkę – tłumaczy mi seniorka rodu, Danuta Grzenkowicz, prowadząc na ocienioną werandę wychodzącą na ogród. To całe jej królestwo. Pysznią się w nim tysiącem barw ogromne hortensje, róże, irysy, georginie i wiciokrzewy obsypane czerwonym owocem. Chociaż w Lisich Jamach przy każdym domu jest podobny ogród, ten niedawno zajął pierwsze miejsce w gminie Sierakowice.

Gdzie się podziała ta radość
– Kiedyś żniwa to było wydarzenie, którym żyła cała wioska – wspomina Maria Konkol. – Baby już dwa tygodnie wcześniej szykowały zapasy, a chłopi przeglądali wozy i klepali kosy. Rumor taki niósł się po okolicy, że uszy puchły. Dziś cisza jak makiem zasiał, ludzie snują się bez celu tam i z powrotem, a niejeden to nawet nie wie, kiedy u sąsiada zboże z pól znikło.
– Gdzieś przepadła ta radość, która brała się ze wspólnego żniwowania – dodaje Danuta Grzenkowicz. – Dawniej, gdy mój ojciec wyszedł w pole, zaraz za nim szła matka, a po chwili sąsiad jeden, drugi i trzeci, i wnet całe wzgórza zaroiły się od jasnych koszul i kolorowych chustek. Ludziska nawoływali się, podśpiewywali, żarty stroili, aż niosło po tych górkach. A dziewczyny to sobie od razu kawalerów szukały do pary wśród najtęższych kosiarzy. Koszono tak w 20, 30 par cały tydzień, nieraz albo dłużej nawet. Zaś ostatnie snopy wiązało się o drugiej w nocy, przy świetle księżyca. Potem ojciec sklep otwierał i wyciągał kilka flaszek wina, ktoś inny za akordeon się chwycił i świętowano do białego rana. Zaś gdy tylko słonko wzeszło, wszyscy, chociaż umęczeni bardzo, lecieli do wdowy Trybinki, pomóc kobiecinie. A dziś, gdy w polu trzech gburów (gospodarzy) spotka się naraz, to cud wielki…
Jeszcze za Polski Ludowej żniwa celebrowano hucznie. Ale potem wraz ze spadkiem pozycji rolnictwa zeszły one na drugi plan. Ostatecznie jednak odarła je z romantyczności wkraczająca na wieś technika. – Kosić kombajnem jest na pewno wygodniej i szybciej, ale uroku w tym wielkiego nie ma. Maszyna kurzy, ryczy i tak się nagrzewa, że wielu kombajnistów woli żąć wieczorami, do późnej nocy, zanim pojawi się pierwsza rosa. Przez te kombajny zostałyśmy zupełnie od żniw odsunięte, to teraz chłopska sprawa, a chłopy bab do maszyn za nic w świecie nie dopuszczą – śmieją się kobiety trochę urażone.
– Ludzie sprowadzają teraz lekkie, małe kombajny z Niemiec, te w sam raz pasują do naszych terenów. W zeszłym roku jeden z gburów, co mieszka na pustkach pod lasem, przez trzy tygodnie nie schodził z maszyny, takie miał wzięcie. Nieraz po 14 godzin dziennie ciął. A każda godzina to 200 zł zarobku – opowiadają Bigusowie.
Mimo to chyba wszystkim trochę żal ginącego powoli klimatu prawdziwego żniwowania. – My to w tym roku nie odczujemy go wcale, ale za to sąsiedzi za nas nadrobią – żartuje Władysław Konkol. – Nawet na bęksa (uroczyste zakończenie żniw) pożyczymy od nich po snopku.
Bo bez bęksa żniwa skończyć się nie mogą, najpierw trzeba ostatni snop gospodarzom wręczyć, a potem ich wodą polać. – Ja to raz chlusnęłam na szwagra całe wiadro, gdy z ostatnią furą na podwórze zajechał – wtrąca Konkolowa. – Ten się przestraszył i jak batem wywinął, to konie poniosły i cała fura na ziemię poleciała.

W imię Boże
W Lisich Jamach życie nigdy nie było bogate. Piaszczysta ziemia piątej klasy rodziła marnie. A w torfowych, krzaczastych błotach nazywanych przez miejscowych remusami gnieździły się lisy, które drób trzebiły niemiłosiernie. Zwłaszcza przed żniwami robią się zuchwałe i korzystając z osłony snopków, zachodzą aż na podwórka. – W zeszłą niedzielę u Polaszków wszystkie kury i gęsi wyniosły – opowiadają miejscowi.
Te i inne przeszkody nauczyły ludzi pokory i bogobojności. – Nasza babka w żniwa zawsze z grabiami krążyła i powtarzała, że na polu nie powinien zostać nawet kłosek, bo byłoby to na obrazę bożą, gdyż po chlebie się nie depcze. Pierwsze snopy w stodole należało ułożyć w krzyż i polać święconą wodą. To miało chronić gospodarza od klęski nieurodzaju, gradobicia, pożaru czy pioruna. Zaś na Matkę Boską Zielną, 15 sierpnia, do kościoła szykowano krutę (wieniec) ze zbożowych kłosów i ziół. Poświęcona, powinna strzec domowników przed wszystkimi nieszczęściami. – We wrześniu, podczas siewów, wyłuskiwano z niej po ziarenku i wrzucano do worków, co miało zapewnić urodzaj na przyszłość – opowiada Maria Konkol i na potwierdzenie swoich słów wyciąga zza świętego obrazu zeszłoroczną, już wyschniętą święconkę. Nic to, że pokryła się kurzem i pajęczyną, za dwa tygodnie ułoży nową, według babcinych przepisów. I chociaż jej dorosły syn trochę podśmiewa się z tych przesądów, ona święcie wierzy w ich magiczną moc.
Ukoronowaniem żniwnej religijności są kościelne dożynki, które w ich parafii Wygoda zbiegają się z odpustem na Zielną. Ten sierpniowy odpust w Wygodzie oraz drugi, we wrześniu, na Matkę Boską Siewną (8 września), to dwa najpiękniejsze odpusty na Kaszubach. Na Zielną wsie należące do Wygody przygotowują żniwne wieńce. Gdy rok temu niektóre wioski nie wywiązały się z tego obowiązku, proboszcz strasznie się zdenerwował. – W najbliższą niedzielę pewnie też będzie krzyczał z ambony, bo na odpust za dwa tygodnie przyjeżdża biskup – prognozują parafianie z Lisich Jam i zastanawiają się, czy już teraz nie zabrać się do roboty przy wieńcu. – W zeszłym roku upletliśmy kosz ze wszystkich zbóż, a w środek włożyliśmy warzywa i owoce – opowiada Danuta Grzenkowicz. – Zaś na gminne dożynki w Sierakowicach zamiast owoców wsadziliśmy pieczonego prosiaka. Potem zawistnicy z innych wiosek – bo zdobyliśmy pierwsze miejsce – długo nam dokuczali, mówiąc, iż Lisie Jamy wygrały, bo podłożyły innym świnię…

Kaszubie i na kamieniu żytko wyrośnie
– My tam Unii wcale się nie boimy – mówi przekornie Zygmunt Woźniak, wrzucając snopy na przyczepę. – Nasi pradziadowie przetrwali Niemca, ojcowie komunę, a my byśmy Unii przetrwać nie mieli? Zresztą kto by się tu do nas pchał, w te górki i piaski? Niechby i całą wieś wykupił, i tak nie wyszedłby na swoje. Tylko Kaszubie żytko na kamieniu wyrośnie.
Ludzie w Lisich Jamach do ciężkiej pracy są przyzwyczajeni. Latem ratują ich truskawki, a przez cały rok hodowla świń i bydła na tucz. Mleko po 40 gr za litr wcale się nie opłaca, a zboża uprawia się tu tylko na paszę. Mimo to nie widać we wsi nawet skrawka ugoru. – Bo dla nas ziemia to spuścizna po dziadach, której się nie porzuca ani nie sprzedaje lekką ręką. Każde gospodarstwo we wsi ma swoich następców. Po mnie przejmie je na pewno syn. Chociaż nigdy nic nie wiadomo, ostatnio i na Kaszuby docierają nowe mody. Mam krewnych w Sznurkach, co za agroturystykę się wzięli i całe ich gospodarstwo chwastem zarasta – kręci głową Władysław Konkol.
Jego żona jest mniej zasadnicza. Chętnie by popróbowała z letnikami, tak jak ci krewniacy ze Sznurków czy Starych Czapli, którzy na lato do stodoły się przenieśli, wynajmując dom wczasowiczom, tylko że w Lisich Jamach jeziorka nie ma. Najbliższe jest dopiero 5 km stąd, w Borzestowie, a to już dla rozkapryszonych miastowych za daleko. Ona nie wyobraża sobie życia w mieście. Tu przynajmniej wszystkie zmartwienia zrekompensuje jej natura. Gdy tak popatrzy na te drzewa, kwiaty albo na zboże, co na wiosnę pięknie idzie do góry, to ją taka radość bierze, że trudno nawet opisać.
Jej sąsiedzi też nie lubią narzekać i marudzić. – Ten, kto naprawdę chce gospodarzyć, ziemi nie zostawi. Pobuduje sobie chlewnię albo co innego wykombinuje i jakoś przetrzyma. A pracować dziś trzeba wszędzie, nie tylko w rolnictwie, za darmo nic się nie dostanie – kwituje krótko Zygmunt Woźniak, wskakując do ciągnika zaprzęgniętego do fury zboża. – A na Zielną zapraszamy na odpust i bęksa. Bo nasz proboszcz u św. Piotra wszystko załatwił i będą dwa tygodnie słońca – woła na pożegnanie, wychylając się z kabiny.
Tymczasem zza stodoły raz po raz spoglądają nerwowo w naszą stronę zniecierpliwieni żniwiarze pracujący przy rozładunku; dziś Woźniakowie zwożą na dwa wozy.

Wydanie: 2002, 31/2002

Kategorie: Kraj
Tagi: Helena Leman

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy