Nawet po filozoficznych studiach ciągnie ich do hodowania kóz. Taka jest natura Greka bieszczadzkiego Na pierwszy rzut oka zabudowania wyglądają na nie zamieszkane. Jednak, gdy przejechać przez podworski park, na odartych z tynku ścianach pojawiają się niezdarne graffiti. To dzieci gospodarza zostawiły tu swój ślad. Na powitanie wychodzi Nikos Manolopulos. Obdarzony egzotyczną urodą, o twarzy wysmaganej wiatrem. Sprana koszula, sportowe buty, przetarte na wylot w kilku miejscach. Jest Polakiem greckiego pochodzenia. Ojciec był Grekiem, matka Polką. Przedstawia swoich współlokatorów: 52 kurczęta, dwa psy, rybki, trzy koty oraz 200 owczych matek i 70 dorosłych kóz pasących się, jeśli nie ma śniegu, wraz z młodymi na łące. Nikosowi tych zwierząt jeszcze za mało. Teraz jednak potrzeba mu pieniędzy na remont. Gospodarstwo zarabia na siebie jedynie sprzedażą koziego sera i żywca baraniego. Szczęśliwy właściciel 50 hektarów pól i lasów przez połowę roku skazany jest na biedę. O tej porze roku popada już w długi. Dopiero wiosną zaczną się lepsze czasy. Stado wyjdzie na łąki. Nabierze sił, otrząśnie się z chorób. Słońce, najlepszy lekarz – potrafi czynić cuda… Nikos nie marnuje czasu – opowiadając, równocześnie wyrabia fetę (słony, kozi ser). Po krążek twarożka, który kosztuje siedem i pół złotego, ludzie przyjeżdżają nawet z odległego Przemyślaj Sanoka. – Każda ilość schodzi, mogę więc powiększać stado – zauważa skromnie koziarz. Zarabia też na żywcu baranim. Za kilogram mięsa dostaje siedem, osiem złotych. Średniej wielkości baran kosztuje więc 100-150 złotych. W Bieszczadach stają się modne ogniska z baranem. Dla owczarzy to niezły interes, jeśli tylko ominą ich wilki. (Nikos dwa lata z rzędu tracił zimą po kilkadziesiąt owiec. A o odszkodowanie musiał się upominać aż w sądzie). Grek przyprawia mięso w tylko sobie znany sposób i piecze cały dzień nad niewielkim ogniem. Potem turyści tylko podgrzewają udźce u siebie. NIE NA KIESZEŃ KOZIARZA Gospodarz przerwał cedzenie i wyszedł na podwórko. Po chwili usłyszałam przenikliwy gwizd. Jeszcze przez chwilę niosło go echo po górach. Wkrótce zaczęło dochodzić nas beczenie; najpierw pojawił się przewodnik stada, a za nim cała reszta. Stado biegło potulnie do stajni. 200 owczych matek, kilka kozłów i między nimi owieczki o wyglądzie wełnianych kuleczek. Stado zamykało kilka kulejących kóz, którym zima daje się porządnie we znaki. Ale Johny i Susan poganiają je wytrwale. Są to owczarki podhalańskie, świetni pasterze. Susan jest młodziutka, jeszcze ma ochotę na zabawę, Johny to stary, cwany pies. Owce i kozy słuchają go. Koziarz nakarmił stado, które zaraz pójdzie spać – zimowy dzień jest krótki. Teraz możemy obejrzeć włości Greka. Spacer po parku jest samą przyjemnością, bo mimo połowy grudnia aura na dworze jesienną. Siadamy na ogromnym pniaku – musiało to być kiedyś ogromne drzewo. Grek wzdycha ciężko. Gdy likwidowali PGR, ludzie zniszczyli, co się dało; nawet stare drzewa. Na szczęście, gdy kupił to gospodarstwo, udało mu się uratować najstarszą część parku z dębami. Jeden ma ponad trzy metry obwodu. Powyżej parku ślad po pięciu stawach ułożonych kaskadowo. Kiedyś hodowano tu pstrągi. Dziś również byłby to dobry interes. Trzeba jednak odbudować dawne stawy. Gospodarz zaczął od uregulowania koryta strumienia. Latem wybierze ziemię i śmieci, na koniec zaleje wodą i zarybi. W gospodarstwie brakuje koni. Są tereny do jeżdżenia. Jednak konie wymagają już inwestycji nie na kieszeń koziarza. – Tu potrzebna jest ideologia. Trzeba by zbudować hotel, wioskę indiańską, jakiś pensjonat, najlepiej lekkich obyczajów – śmieje się rubasznie. – O, konie to rozrywka dla bogatych. Niedaleko, w Serodnicy powstało takie gospodarstwo. Niestety, austriacki przedsiębiorca przeliczył się. Kiedyś zatrudniał całą wioskę, dziś brakuje mu pieniędzy na utrzymanie kilku pracowników, którzy doglądają koni i zabudowań. JESTEM U SIEBIE Nikos zamierza pracować może jeszcze 15 lat, dopóki będą siły, a potem emerytura. Chciałby dużo jeździć, odpocząć. Tu nie ma wakacji, świąt. Ani warunków na kształcenie dzieci. 16-letni Mikołaj, 12-letnia Martyna i 7-letnia Katrina mieszkają z mamą w Sanoku. Nikos żyje









