Gdy zupa ma swój sens

Do ośrodka przychodzą nie tylko dzieci najbiedniejsze, ale i te, które chcą. Więc przychodzą wszystkie – Nie śmiej się. Jeżeli on kupi wódkę, nie będziesz jadła kolacji – ostrzega nauczycielka muzyki. Uwaga poskutkowała. Dziewczynka gwałtownie szarpie kolegę za rękaw. On gra ojca, ona córkę. On bierze pół litra, ona udaje, że płacze. Trwa próba wielkanocnego misterium „Chrystus połamany”. Występują dzieci z ogniska wychowania resocjalizującego. Podwarszawski Ossów jest martwą, bezrobotną miejscowością. Tylko na tyłach spożywczego trochę ruchu robi trzech mężczyzn z jedną butelką. Ale na końcu drogi stoi budynek, zaskakujący wśród zmurszałych domów. Piękna, rozłożysta szkoła. – Tu nie Warszawa, gdzie dzieciak tylko kombinuje, jak do szkoły nie pójść – śmieje się pani Janina (nauczanie początkowe) – nasze dzieci od siódmej stoją pod szkołą i czekają, kiedy ją otworzą. Na każdą imprezę same spisują listę tych, które pojadą. Filharmonia, teatr – spod szkoły jedzie jeden autokar. Połowa zostaje. Gdy trzy lata temu powstawało ognisko, Ewa Śliwińska, dyrektorka szkoły, podeszła do sprawy systemowo. Oto lista dzieci, o których kurator, ksiądz lub nauczyciel wiedzieli, że potrzebują pomocy. Dla tej trzydziestki pani dyrektor zorganizowała uroczyste otwarcie placówki. Kanapki, napoje, miłe słowa, a tu drzwi stukają i stukają. Inne dzieci zaglądają do środka. – Powiedziałam, żeby weszły te, które coś by zjadły – wspomina Ewa Śliwińska. – Weszły wszystkie. I wtedy zdecydowałam, że nie będę tworzyć getta. Niech do ogniska przychodzą te dzieci, które chcą. Podobnie jest na koloniach. – Czysta patologia jedzie gratis – wyjaśnia jedna z nauczycielek. Oznacza to, że najbiedniejsze nie płacą. Rodzice pozostałych wydadzą paręset złotych. Ale dzieci są razem, na koloniach też nie ma podziałów. Ziemniaki w prezencie Ośrodek powoli zapełnia cały dzień dziecka. Najpierw było tylko odrabianie lekcji, potem doszły posiłki, potem zaczęto organizować przedstawienia, potem przedłużono godziny otwarcia. Wiele dzieci ma gdzie wrócić, ale nie zawsze do kogo. Zjedzą tyle, co dostaną w ośrodku. Wręczanie rodzicom zapomóg nie sprawdziło się, bo pieniądze kończyły się w monopolowym, przy ostatniej butelce. Teraz więc inwestuje się tylko w dzieci. Ci, którzy wynoszą najwięcej kanapek, proszeni są o przyjście z rodzeństwem. Tylko dla najmłodszych zawijają kanapki w papier. Nawet te dzieci, których rodzice pracują, trzymają się szkoły. Ossów jest pusty. Nie ma dokąd pójść. Tak naprawdę to szkoła mogłaby być instytucją całodobową. Dzieci ją uwielbiają, bo albo rodzice są bezrobotni, albo zabiegani. – Ziemniaki zdobyliście – cieszy się Anna Jaworska z wołomińskiego TPD. Prawie 30 lat pracy. – Od sponsora – mówi z dumą jedna z nauczycielek. Od czasu reformy administracyjnej prawie wszystko jest od sponsora. To wtedy z resortu edukacji ośrodki resocjalizacji przesunięto do resortu pracy. Pieniądze dostaje starosta, a ośrodkom wydziela skąpo. Czasem w ogóle o nich zapomina. Ośrodek w Ossowie miał szczęście – dostał parę groszy z funduszu „antyalkoholowego”, co jest decyzją całkowicie słuszną, bo w Ossowie pije się dużo, a kobiety podobno nie ustępują mężczyznom. A do tego, żeby dziecko się o nałogu nie wygadało, zabraniają chodzenia do świetlicy. Ośrodek – jak wszystkie – ledwo się trzyma. Jeden wychowawca na sześćdziesięcioro dzieci – to niezgodne z przepisami. No, ale nikt nie powie dziecku, że od dzisiaj zamknięte, bo obcięto etaty. Nikt nie powie, że za paręset złotych miesięcznie nie będzie pracował. W powiecie wołomińskim w ośmiu ogniskach przebywa 430 uczniów. – Plan jest następujący – nie dopuścić do zamknięcia żadnej placówki. Bo jak się na chwilę zawiesi pracę, to dzieci się zmarnują, lokal ktoś zajmie, pieniądze ktoś przeje i nigdy już niczego tu nie będzie – tłumaczy Anna Jaworska. Kogo zesłały siły niebieskie Osobnym tematem są rodzice. Trudni, kapryśni, nerwowi, zakompleksieni, zawstydzeni. Większość nie pojawia się ani w szkole, ani w ośrodku, pozostaje anonimowa. Ale czasem rodzice mobilizują się. Pewnego dnia, po raz pierwszy w czasie edukacji syna, do szkoły w Ossowie przyjechał pewien ojciec. Zsiadł z roweru, wziął słownik i rzucił go dyrektorce na biurko. Był konkurs? No to jego dziecko powinno dostać encyklopedię. Inna matka przyszła, bo córka miała dostać zapomogę. Wykrzyczała, co sądzi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 11/2002, 2002

Kategorie: Społeczeństwo