Zyzio
To nie jest grom z jasnego nieba. Przeciwnie. Kiedy wracałem z wakacyjnego wyjazdu i myślałem sobie, jak zdarza mi się to coraz częściej niestety, czy zastanę jeszcze wszystkich, których tu zostawiłem, Zygmunt Kałużyński przychodził mi na myśl niepokojąco natrętnie. Kupiona na lotnisku poranna gazeta potwierdziła moje obawy. „Jestem już przy końcu korytarza”, mówił mi, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni na jego wieczorze autorskim, na który ledwo się dowlókł, ale potem jak zwykle błyszczał dowcipem, swadą, rzucał paradoksy, robił miny. Miny. Autor z „Gazety Wyborczej”, który napisał o nim krótką nekrologową notkę, zapamiętał z niego głównie te miny, robione także przed kamerą telewizora, to, że Agnieszka Holland i Krzysztof Zanussi „uważali go za wroga” (Holland: „szkodnik niszczący kulturę narodową”, Zanussi: „upadły wyrobnik w służbie stalinowskiej”), oraz to, że nie przesadzał z higieną osobistą. W Polsce bowiem nie wolno żartować z siebie samego. Jeśli chcesz, by cię doceniano, sam musisz najpierw się nadąć, namaścić, a inni kupią ten kostium, nie zaglądając, co jest pod spodem. Kałużyński bez wątpienia zdawał sobie z tego sprawę. Być może jednak, była to mimikra ochronna, ponieważ przez całe długie i twórcze życie był sam. W polskiej krytyce i polskim życiu umysłowym najszlachetniejsze nawet i najsłuszniejsze myśli i idee, aby być uszanowane, muszą chodzić stadami. Muszą mieć za sobą zaplecze – kawiarnię, koterię, stolik, klikę, stado. Kałużyński nigdy nie miał swojego stada. Poznałem go, gdy wrócił z Paryża ekspulsowany stamtąd we wczesnych latach 50. I niedługo potem, w roku 1953, wydał swoją najgłośniejszą bodaj książkę „Podróż na Zachód”. O malarstwie Louis Davida, o patosie rewolucji w filmach Eisensteina, o egzystencjalizmie, o wielkiej ankiecie Kinseya na temat seksualizmu w Ameryce, o Claudelu i renesansie francuskiej kultury katolickiej, o kryzysie teatru ekspresjonistycznego. Mój Boże – wszystko to w roku 1953! Ale przepchnięta cudem przez cenzurę książka Kałużyńskiego okazała się towarzyskim nietaktem. Po prostu, jak się okazało, to nie on powinien był ją napisać. Powinien to zrobić – bo ja wiem? – może Jan Kott, może Brandys, może Ważyk, może jeszcze ktoś inny od stolika rodzącej się wówczas pomału kulturalnej odwilży, a nie przyjezdny z Paryża stypendysta, który przy żadnym stoliku nie siedział. I od tego chyba się zaczęło. Od tego czasu Kałużyński stał się w opinii „poważnej” elity kulturalnej wyskokiem, ekstrawagancją, skandalistą, w najlepszym przypadku sympatycznym Zyziem, który chlapie językiem i piórem, co mu tylko strzeli do głowy. Nie dla wszystkich oczywiście. Do jego pokoju z ciemną kuchnią przy ulicy Wspólnej przychodziła dość regularnie garstka ówczesnych „młodych” – młody Janek Lenica, młody Młodożeniec, także czasem młody Tadeusz Konwicki z Danką. Gadało się tam rzeczy niestworzone, Zygmunt opowiadał wychowankom żelaznej kurtyny o Zachodzie, o jakim nam się nie śniło, i tyko od czasu do czasu pochylał się do kaloryfera, w których lubiono ponoć zakładać podsłuchy, i recytował dobitnie: „Niech żyje towarzysz Stalin! – Kałużyński”. Nazwisko było jak podpis. Zgrywus. Zyzio. Małpiszon. W istocie ciągle, uporczywie domagał się myśli. Nie demonstracji, w których coraz bardziej lubowało się „środowisko”, ale przemyślenia kryzysu kultury XX w. Widział go w sposób zasadniczy i niemodny, a więc nie tylko jako starcie zachodniej demokracji z totalizmem, w który przerodził się patos rewolucji, lecz jako kryzys tradycyjnej kultury burżuazyjnej z jednej, a „dezorientację mas” (termin przejęty od Lukacsa) z drugiej strony. „Środowisko” nie miało takich kłopotów. Później, pod koniec życia, m.in. w książce „Pamiętnik orchidei” wydanej już w 2003 r., Kałużyński nazywał siebie samego rozbitkiem z XX w. Tak było w istocie, ponieważ XX w. był stuleciem starcia ideologii, stanowczych i mocno wyartykułowanych. Nie tylko ideologii politycznych, lecz także estetycznych i filozoficznych. Surrealiści wołali, aby przeciąć pionowo katedrę Notre Dame i odsunąć od siebie obie jej połowy dla silniejszego dramatycznego efektu. Brecht przedstawiał świat kapitału jako bandę rzezimieszków, kontrolowaną przez Mackie Majchra, który bez trudu przeistaczał się w Artura Ui. Ale wszystko to razem marniało, zacierało się w nieforemnej magmie myślowej, z czym Kałużyński nie chciał się pogodzić. Pozostało mu kino. Uporczywie wymawiałem Zygmuntowi, że z jego kolosalną wiedzą, zadziwiającymi lekturami, z jego piórem









