Historie same się znajdują – rozmowa z Remigiuszem Grzelą

Historie same się znajdują – rozmowa z Remigiuszem Grzelą

Przetrwamy tylko w opowieści o nas. Jest o co walczyć Remigiusz Grzela – dziennikarz, pisarz,  autor powieści „Bądź moim Bogiem” i najnowszej „Złodzieje koni” (Studio Emka), tomików poezji „Świat banalny” oraz „Drzewa wierzą naprawdę” (ze wstępem ks. Jana Twardowskiego oraz posłowiem Ireny Conti di Mauro) i opowiadań. W dorobku ma monodramy, sztuki teatralne, słuchowiska, np. „Uwaga – złe psy”, „Naznaczeni”, „Błękitny diabeł”, „Oczy Brigitte Bardot”, „First Lady”. Jego wywiady z ludźmi kultury były wielokrotnie nagradzane i nominowane do prestiżowych nagród. „Spełniony” to rozmowa z Marianem Kociniakiem, „Było, więc minęło” – opowieść rzeka prezentująca postać prof. Joanny Penson. Prowadzić z panem rozmowę, to jak drzewo do lasu wwozić, bo to pan przeprowadza wywiady i uczy studentów prawideł tego gatunku na wydziale dziennikarstwa, ale często zdarzają się panu wycieczki w stronę literatury pięknej. Wydał pan właśnie drugą powieść, ma na koncie słuchowiska, monodramy, dramaty. Kusi pana moc kreacji? Silniejsze oddziaływanie na czytelnika poprzez stworzenie własnego świata? – Nie mam poczucia, że literatura piękna oddziałuje dziś silniej niż literatura faktu. Obserwujemy zresztą tendencję wypierania beletrystyki przez utwory non-fiction opisujące świat, jaki jest. Ale powieść ciągle ma jakąś siłę oczyszczania – może to za duże słowo – siłę rażenia. Nie chcę wartościować, bo reporterzy mówią, że żadna powieść nie będzie nigdy taka jak bardzo dobry reportaż, że nikt nie napisze lepszej fabuły niż życie. Spieram się z kolegami reporterami, wierząc w znaczenie powieści, a jeśli chodzi o te gatunki, które pani wymieniła, odnoszę wrażenie, że one same mi się narzucały. Miałem jakiś temat, który chciałem opisać, musiałem sobie odpowiedzieć na wiele pytań i wybierałem odpowiednią formę. Ostatnia powieść, „Złodzieje koni”, też zrodziła się z pewnego niezrozumienia. Nie rozumiałem narracji o historii, odnosiłem wrażenie, że w Polsce bardzo łatwo mówi się o przeszłości, podczas gdy ja, kiedy poznawałem coraz więcej kolejnych życiorysów, odbywałem coraz więcej rozmów ze świadkami zdarzeń, nabierałem pewności, że historia jest bardzo trudna do opowiedzenia, a jeszcze trudniejsza do zrozumienia. No i trochę przeciwko biało-czarno-czerwonej wizji dziejów napisałem tę książkę. Przy czym wszystkie moje utwory są poprzedzone rzetelną dziennikarską dokumentacją. Czyli w wyniku dziennikarskiego śledztwa tworzy pan sobie faktograficzną bazę, a dyskusja z problemami przechodzi do literatury pięknej? – Tak, jest coś takiego. Kończę teraz dla PWN faktograficzną książkę „Wybór Ireny” o łączniczce z getta, wojennej dziewczynie Symchy Rotema, czyli Kazika Ratajzera, Irenie Gelblum, która w ciągu swojego życia kilkakrotnie zmieniała tożsamość i którą znałem w jej ostatnich 15 latach jako Irenę Conti. To książka dokumentalna, ale ponieważ Irena zadbała bardzo, aby nie pozostały żadne relacje o niej, osoby, które ją znały z czasów działalności w ŻOB, z szacunku wobec jej decyzji, milczały. I rekonstruując jej wojenne losy, złapałem się na tym, że rekonstruuję miejsca, adresy, przywołuję ludzi, którzy mieszkali z nią, ale jej nie ma. Są relacje innych ludzi, że: była tam Irka. Po napisaniu kilkudziesięciu stron i przytoczeniu relacji Marka Edelmana, Kazika Ratajzera, Antka Cukiermana, łączniczek, jej koleżanek, coraz bardziej czuję, jak brakuje mi jej głosu. I napisałem trzy zdania w jej imieniu: że „jest wiosna 44 roku, znaleźliśmy się w nowym mieszkaniu przy Leszno 18, działam jak maszyna, bo nie chcę dopuścić do głosu emocji, chodzę po ulicach i załatwiam sprawy”. Jako dziennikarz zadałem sobie od razu pytanie: jakie sprawy? A potem drugie: czy mam prawo oddać w tej chwili jej głos, powiedzieć, co ona czuje? Napisze pan niedługo jakąś literaturę piękną z nią jako główną bohaterką i wtedy przemówi. – Nie, bo ja się bardzo pilnuję. Mam na myśli kolejną książkę o niej, np. powieść. – Nie wykluczam, ale teraz tu jest właśnie ta granica, że autor chce usłyszeć postać, a jej ciągle nie ma. I tak sam ze sobą dyskutuję. Właśnie narzuca się jakaś forma. Pan ciągle krąży po przeszłości, wypytuje ludzi o ich historie. Nie analizuje pan teraźniejszości, nie wybiega w przyszłość. Skąd u pana tyle historyczności? – Te historie często same się znajdują. Wczoraj np. zadzwoniła do mnie,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 2014, 24/2014

Kategorie: Kultura