W towarzystwie dwóch Finów

W towarzystwie dwóch Finów

Operatorzy długo ustawiali kamery. Siedziałam na metalowych schodkach na podwórku średniej wielkości gospodarstwa agroturystycznego i naturalnie się uśmiechałam, udając, że nic nie kłuje mnie w zadek, że nie mam kataru ani brzucha pełnego zielonej herbaty Lipton. Fasadę budynku ściśle pokrywał bluszcz i operatorzy co chwilę wykrzykiwali coś w rodzaju: „Południe Francji!” albo „Prowansja!”. Tymczasem w tle widać było jedynie górę Ślężę, albowiem znajdowaliśmy się pod Wrocławiem. Odkąd wjechaliśmy oznaczonym, firmowym busem na pełne kotów podwórko, realizatorom zapłonęły oczy. Piękne, sielskie i dowcipne kadry wyświetliły się im jako marzenie. Kiedy usadzili mnie na schodkach, zawołali do gospodarzy: – Czy możemy coś tu powiesić? – operator wskazał sznur na bieliznę. Zdziwiona właścicielka przyniosła trochę halek i ścierek i rozwiesiła je w tle. – Kolego, na drzwiach szopy przydałoby się coś jeszcze, jakieś ładne grabie. Kiedy już obwieszono mnie ścierkami i grabiami, poświecono blendą i – jak to się mówi – ustawiono ekspozycję, padło sakramentalne „akcja!”, zaczęłam mówić. – Zespół pojawił się w Katowicach w towarzystwie dwóch Finów – wyrecytowałam. – Ale pani Agnieszko, z życiem! To początek programu! – Zespół pojawił się w Katowicach w towarzystwie dwóch Finów – zaczęłam wartko i w tym momencie kot, który wylegiwał się incognito w plamie słońca, przeciągnął się i wydarł rozkosznie. – Stop! Stop! Jeszcze raz: – Zespół pojawił się w Katowicach…
Kiedy już sfotografowałam się z wiejską kapliczką, zawołano mnie na poletko trawy, gdzie pasło się stado kóz. Aby było wiejsko i niesamowicie, usadzono mnie na pieńku. Długo ustawiano kamery i światło, a kiedy wreszcie zaczęłam (– Zespół pojawił się w Katowicach w towarzystwie dwóch Finów), okazało się, że w kadrze nie ma żadnych kóz – rozpierzchły się znudzone i aktualnie zdzierały pyszną, soczystą skórkę z młodych gałązek w pobliżu. – Stop! Stop! Pani Agnieszka będzie chodzić między kozami, a kamery ją śledzą, zaczynamy! Idę za kozami, można powiedzieć, gonię je, a one coś nie za bardzo lgną do mnie. Wreszcie kucam i podchodzi do mnie mała biała. Patrzy mi w oczy melancholijnie, a potem wskakuje na mnie i obie lądujemy na trawie. Natychmiast zjawia się jej brązowa koleżanka i wskakuje na mnie z drugiej strony. Leżę i staram się zasłaniać twarz. Kozy żują moje włosy i frędzle chustki. Nadbiega gospodarz, przegania je. – Panie, niech pan lepiej zwabi tu kozy. Żeby weszły w kadr! – woła ktoś z ekipy. – Ale tak się nie da – stwierdza bezradnie właściciel. – Niech pan przyniesie jakiś granulat – nie daje za wygraną dźwiękowiec. Siedzę na pieńku. W maksymalnym skupieniu. Mam tylko dwie minuty, zanim zgromadzone wokół mnie kozy zeżrą suchy chleb i pójdą precz. – Szybko! Szybko! Akcja! (– Zespół pojawił się w Katowicach w towarzystwie dwóch Finów). Udało się. Stoję zdruzgotana. Mam mokre buty i spodnie całe w kopytkach. Gospodarz patrzy na nas jak na debili. Chyłkiem wrzucam zdjęcie z kozą na Facebooka – chociaż tyle.
Wracamy na podwórko. Ekipa zarządza ujęcie z kurami. Gospodarz przezornie trzyma w ręce plastikowy kubek z ziarnem. Operator kręci od dołu: na pierwszym planie kolorowe koguty wyglądają przy mnie jak dinozaury. Jeden z nich zerka na mnie wrogo. Obawiam się, czy na mnie nie wskoczy. Jest połowa maja, robi się gorąco. Niestety, na głowie mam lanserską pomarańczową czapeczkę. I wiem, że nie ściągnę jej do końca zdjęć i że ci mili państwo, którzy patrzą na nas jak na ekipę z filmów Barei, mają rację. Zwłaszcza że właśnie kręcimy przez brony. Siedzę na jakiejś desce w krzakach, coś znów radośnie wpija mi się w pupę. Chłopcy ustawili przede mną zardzewiałe maszyny rolnicze; tam gdzie trawa jest mniej bujna – pozorują bujność, wtykając w kępki dodatkowe źdźbła. Nie mogę wyjść z podziwu, więc klepię tylko swoją kwestię (– Zespół pojawił się w Katowicach…). Już w drugim zdaniu zaczynam się mylić. To czwarta godzina zdjęć. Chciałabym położyć się w trawie, dać się zjeść biedronkom. Koniec zdjęć. Pakujemy się i dziękujemy gospodarzom. Wpadamy na pomysł, żeby kupić od nich ekojajka. Jak już tu jesteśmy. Obie z panią redaktor jesteśmy bardzo dumne i zadowolone. Bus rusza, trzymamy mocno, lecz delikatnie nasze cenne, prawdziwe jaja pełne mikroelementów. – Ej, ale wiecie, że najzdrowsze jaja to te z przemysłowej fermy? W tych jest mnóstwo gronkowca. Patrzymy na jaja podejrzliwie, nasza radość więdnie, robi się malutka jak zdechły balonik. Operator zwraca nam uwagę, że jaja są zapakowane w firmowe kartoniki. – Nie martwcie się, pewnie i tak są z Biedronki. A najlepiej przeprowadźcie test na kunę. Zbudujcie pułapkę i umieśćcie w niej jajko. Kuna ruszy tylko ekojajo, na przemysłowe nie da się złapać. Jestem skołowana, szukam w torbie ziołowych tabletek uspokajających. Ten kontakt z naturą całkiem mnie wykończył. 

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy