Barbie u czarodzieja

Barbie u czarodzieja

Ostatni raz widziałam lalki w poczekalni u czarodzieja. Leżały na korytarzu w kartonowych pudłach – większość na golasa. Sterczały im biednie sfilcowane włosy. Niektóre w ogóle nie miały głowy, inne zachowały nawet cekinowy strój albo suknię z naderwaną falbanką. Był deszczowy styczeń, przyszłam do czarodzieja z bólem kręgosłupa – na akupunkturę. Ludzi przygnały tam różne bolączki: migrena, zaniemówienie, spuchnięta ręka, utrata równowagi, śmierć przyjaciela, ból i smutek. Matki przywiozły na wózkach bardzo chore dzieci. A i tak najsmutniejsze wydawały się lalki – inscenizowały zbiorowe pochówki w rozklejonych kartonach i złośliwie odgrywały nasze defekty.

Siedziałam przy nich schowana za gazetą. Próbowałam bronić się przed taką sobą, nazywając czarodzieja czarodziejem, wciągając zapach kadzidła (klasyk), popatrując ironicznie na kryształy. W końcu nieczęsto odwiedza się takie miejsca. Ale jakaś wymuszona była ta ironia i jakaś klasowa. Z pudła dochodził charakterystyczny zapach lalek z gumy. Leżące tam Barbie nie miały na sobie żadnego różu, kolor ich skóry przypominał manekiny do testów zderzeniowych. A uśmiechy wypadały ponuro i sztucznie, jak słynny Pan Am Smile – uśmiech stewardes z linii lotniczych Pan American World Airways.

Coś, co w dzieciństwie było najpierw zbyt kosztownym pomysłem na szczęście, później powodem wizyt u sąsiadki, aż wreszcie – od grudniowych świąt – tajemnym centrum wszechświata – leżało przede mną w pudłach i nawet czekające na magika dzieci nie chciały tym czymś się bawić. A przecież byłam tą lalką, ty też byłaś tą lalką. Dawałaś jej swój głos, swój czas – cenne atrybuty. Wymyślałaś historie o niej, organizowałaś koncerty, jako jej menedżerka byłaś przedsiębiorcza i wyrozumiała. Wycierałaś jej czoło, kiedy była chora. A kiedy ty byłaś chora, leżała z tobą i przyłączała się, kiedy śniłaś, że biegniecie gdzieś bez końca i biegniecie.

A potem, czytając pierwsze artykuły feministyczne, widziałyśmy w niej małą faszystkę, która sabotowała życie dziewczynek, wyglądając absurdalnie ślicznie – lalka o nierealnych kształtach, uśmiechnięta jak przygłup. Idealnie bierna, seksowna, milcząca. A do tego – symbol mieszczańskiej Ameryki, popowy kapitalizm w najgorszym stylu: przedmiotowość, próżność i forsa. Ale kiedy dorosłyśmy – zidentyfikowałyśmy inne, groźniejsze i bardziej sugestywne symbole kapitalizmu. A lalka stanęła w nostalgicznym szeregu z pachnącymi karteczkami, którymi wymieniałyśmy się w dzieciństwie, z gumowym diabełkiem z odpustu i pająkiem na pompkę.

To dlatego firma Mattel – mimo że widzowie poszli masowo do kina – nie odnotowała oczekiwanych wyników sprzedaży. Na film poszły takie dziewczyny jak ja, które albo chciały mieć, albo miały Barbie, ale z pewnością nie kupiłyby jej teraz ani dla siebie, ani dla swoich dzieci. Te odbiorczynie – mamy i niemamy – znały hipsterskie filmy Grety Gerwig (np. „Frances Ha”) i liczyły na fun, wzruszenie, niepoprawność, niespodziankę. Co dostały? Chyba raczej wakacyjnego produkcyjniaka, ale zabawnego i bez pretensji. Film zresztą od razu do swojej tożsamości się przyznaje. Sprawnie wykorzystuje bajkowe gadżety. A może warto zobaczyć w nim film „dla dzieci”? O złych i dobrych, o lalce, która stała się człowiekiem (nieśmiertelność za człowieczeństwo – zdarty, ale wciąż aktywny toposik!), o nierównościach i upodmiotowieniu, o śmieszności panów, którzy zawsze wybierają sami siebie. Poprawnościówka z pewnością nastawiona na sukces kasowy. Ale wątki emancypacyjne czy równościowe, które idą przez masowe produkcje, też potrafią zapracować na przychylne spojrzenie. Przecież nie chcemy zadzierać nosa jak ci filmowi panowie i chwalić tylko tego, co stawia bariery, co dostatecznie trudne i niezrozumiałe, żeby stało się dystynkcją. Bawmy się – niekoniecznie lalkami Barbie. Ale kinem? Dlaczego nie!

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy