Bezwiary

Bezwiary

Jedziemy w Bieszczady. Radia słuchamy, mówią, że Dudzie rośnie, a zatem Trzaskowskiemu spada, przełączamy w poszukiwaniu muzyki, ale wszędzie ględzą, wyłączamy. Mam mówić, co widzę za oknem, bo Żona skupiona na drodze.

No co ja widzę: ach, jakie rozległe pola (zwątpienia), jakie bezkresne rozpostarcia (braku perspektyw), jakież rozległe łany (zwiędłej nadziei). Duda uśmiecha się w każdym terenie zabudowanym, zwielokrotniony uśmiech Dudy gdzie by spojrzeć, jego pucułowate lica na prawo, z lewa jego rowek na podbródku, jego głębokie, opiekuńcze spojrzenie dobrego gospodarza czuwa nad każdym obejściem, im bliżej granicy państwa, tym bardziej, tym więcej, tym dudziej. Jakby sąsiad nad sąsiadem chciał także liczbą plakatów wyborczych rozwieszonych na płocie dominować: Kargul powiesił Dudę, to Pawlak przydudził dwakroć, ale nazajutrz u Kargula trzeci i czwarty Duda na dowieszkę, to Pawlak w te pędy zamawia rulon Dud i okala nimi całe swoje terytorium, zostawiając tylko tabliczkę z napisem „Teren prywatny” („Złego psa” tymczasowo zdjął, żeby się źle nie skojarzył z obliczem kandydata).

O, barszcze widzę. Żona zgłodniała, chce się zatrzymać, ale dopowiadam, że to nie reklama zajazdu, tylko barszcz Sosnowskiego, agresywny chwast, najeźdźca sowiecki, wielki, żarłoczny i niebezpieczny, można się poparzyć nawet śmiertelnie, ba, w upalne dni ten potwór parzy na odległość, pyli czy nawet pluje toksycznym opryskiem. Coraz większe te barszcze, jak monstrualne kopry, trzy-, czterometrowej wysokości, całe pola monstrualnych chwaścideł, które tylko czekają, żeby ktoś w nie wpadł. O, paralotniarz. Wysoko, ale gdyby tak musiał w tych barszczach awaryjnie lądować, to po nim. Bolszewicka zaraza wyparzy do kości. I wizję mam zaraz, że to my właśnie teraz, tydzień przed ostatecznym rozwiązaniem kwestii polskiej demokracji – jeszcze nam się wydaje, że mamy dobre noszenie, ale zaraz wpadniemy w korkociąg, zaraz zapikujemy w śmiertelne parzydła, no ale jeszcze, jeszcze: lecimy, jedziemy, w Bieszczady, bo wakacje, bo dzieci, bo trzeba jakoś żyć. I wiemy, że trzeba będzie także po dwunastym, bo dzieci, bo praca, bo kredyty, ale to już będzie życie jakby w Obczyźnie; nie wyemigrujemy w porę, a nagle okaże się, że i tak żyjemy już w cudzym kraju, nie ruszając się z miejsca, staniemy się z miejsca uchodźcami, nie zmieniając obywatelstwa, staniemy się obywatelami kategorii pośledniej. Bo nie podoba mi się, no ale jak mi się nie podoba, to nie chcę od razu „wypierdalać do Izraela albo innych Niemiec”.

O, czas się cofnął. Tylko o godzinę, szkoda, że nie o pięć lat; wjechaliśmy w zasięg ukraiński. Trzeba wyłączyć transfer danych, bo się nalicza kosmiczny rachunek – dzieci się buntują oderwane od filmików; tłumaczę, że fizycznie jesteśmy w Polsce, ale wirtualnie już na Wschodzie, poza Unią, a one nie rozumieją, ciągle tak zrzędzę, od pięciu lat podobno, nie obchodzi ich polityka, chcą internetu. O, stacja benzynowa, Nieorlen, więc można się zatrzymać, my na kawę, dzieci na lody, piesek na sikupę przy skwerku. Kilka osób w kolejce, dwóch pracowników – wszyscy chyba tutejsi, podkarpaccy. Uśmiechają się do nas, zagadują dzieciaka, zdają się sympatyczni, pan dopytuje o pieska, mówi, że weterynarz. Wszyscy weterynarze to dobrzy ludzie, mam takie głębokie przekonanie, od kiedy zachodzę z pieskiem tu i tam w jego potrzebie zdrowotnej; to ludzie z sercem na dłoni.

A ja jestem w obsesji – to silniejsze niż rozum, to już panika – patrzę na tych ludzi i myślę: ilu z nich na Dudę, może wszyscy? Czy ty, dobry człowieku, bo widzę, żeś poczciwy i rozumny, jak tak mi pieska głaszczesz, oddasz głos na narodowego socjalistę? I ty, dziewczyno zza kasy, tak pięknie uśmiechnięta, z tym samym uśmiechem przyjmiesz kolejne lata jedynowładztwa kaczystów? Nie wołam na puszczy, nikt nie woła, jedźmy.

Jedziemy. Zielone wzgórza falują, połoninki, cerkiewki, strumyczki, wrócił polski zasięg. Tabliczka „Uwaga niedźwiedź”. Rzeka Wiar przeczysta. A ja w bezwiarach. Staram się nie myśleć o katastrofie, ale czynię to bez wiary.

Zostało nam jeszcze kilka dni.

Wydanie: 2020, 28/2020

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy