Boskie rogi

Teledelirka Majowe święta mnożą się lepiej niż my sami, bo mimo ostrych ustaw bachorów coraz mniej. Telewizja pokazała stare kroniki z pochodów z całkiem zbędnym komentarzem, bo rzecz sama z głosem spikera z epoki jest mniej nachalna, a bardziej śmieszna. Jednak jak się okazuje, propaganda jest nieodłączną towarzyszką wszystkich systemów. Zobaczyliśmy, jak to pierwszego maja uradowany naród zdobywczym krokiem walił w słoneczny świat. Drugiego maja – w świętego Floriana, patrona strażaków – niewyobrażalna trójka murarska: nasz prymas Glemp z Warszawy, wasz biskup Macharski z Krakowa i nasz wspólny prezydent Kwaśniewski, z kielniami w dłoniach wmurowali kamień węgielny pod jeszcze jeden nowy dom, betonowy, nowy dom, naszym przyszłym, lepszym dniom! Tym razem jest to dom boski, świątynia Opatrzności Bożej w hełmie. W rocznicę Konstytucji 3 maja odbyła się wojskowa parada na placu Piłsudskiego, a czterotonowa kwadryga Apollina – hej, wy konie, rumaki stalowe! – zwieńczyła Teatr Wielki i nie spadła, na własne oczy widziałam, i to wcale nie w Telewizji, jak prezydent – chudszy i opalony jakby do trzeciej kadencji startował – pociągnął za sznur i odsłonił. W najdłuższy weekend nowoczesnej – nie bójmy się tego słowa – Europy wszyscy wyjechali z miasta. Jest cisza. Tylko z radia dochodzą pieśni masowe czasów zniewolenia. Niewdzięczny naród i tak bierze je za swoje, śpiewając, gardło zdziera, bo oprócz kolęd to jedyne, co lubi i umie na pamięć. Pierwszy maja, spuścizna po komunie, jest teraz dniem świętego Józefa Robotnika. Zawsze współczułam biedakowi, ten to musiał się wycierpieć od kolegów z pracy! Był przecież mężem kobiety, która zaszła w ciążę z Duchem Świętym, czy kimś w tym boskim rodzaju, choć on, Józef, nawet jej nie tknął. Wyobraź sobie Czytelniczko, że mówisz swojemu Józkowi, że zaszłaś z… W naszej kamienicy to by nie przeszło. Zresztą ja sama, wrażliwym dzieckiem będąc, w cuda te silnie wierzyłam, ale inni? Na własne uszy słyszałam, jak sąsiadka wołała do swej córki, czternastoletniej Tereni S.: „Kto to był? Kto ci to zrobił? Nie powiesz mi, że to był Duch Święty!”. I nie był, bo wkrótce wyłonił się z niebytu dzielny harcerz, syn fryzjera. Ślub, co prawda, odbył się z mniejszą pompą niż medialne, w ogniu kamer połączenie Grzegorza i Izy z „Baru” Ibisza, ale tamto małżeństwo trwa do dziś. Choć nie było limuzyny przypominającej karawan, taka jest długa; nie darmo mafiosi lubią ten rodzaj aut, wiadomo, czasem czarny, podłużny worek trzeba przewieźć, więc memento mori! Reality show konkurują ze sobą na spółkowanie i na krew w żyłach mrożące przypadki: a to spadochron nie chce się otworzyć, a to ktoś z drabiny spadnie, to znów na oczach telewidzów w związek małżeński się wda. Podejrzewam, że głodne kamery czekają na coś grubszego, na to, aż ktoś na łono Abrahama się przeniesie. Czy nie można castingu w szpitalu z terminalnymi pacjentami przeprowadzić? Co to byłoby za wydarzenie medialne! „Prawdziwa tragiedia, to i pogrzeb manifestacja!” – jak mawiała nasza stróżka, po uroczystościach funebralnych, w których została pochowana cała familia po grzybowej uczcie. Oto uczestnicy programu wybierają stroje żałobne. Piękne dziewczyny i świetni chłopcy w czerni, niektórzy zaś kontestują żałobę, występując w bieli lub w czerwieni. W tym czasie toczy się walka na śmierć i życie między zakładami pogrzebowymi, który zdobędzie wyłączność na obsługę uroczystości. Zastrzegam sobie tytuł programu – „Na śmierć i życie” – jak burmistrz Zakopanego zastrzegł oscypek. Lud domaga się krwi, gladiatorzy w Rzymie, wyroki śmierci wykonywane na środku rynku na oczach gawiedzi – to zawsze było, różnica w tym, że aby uczestniczyć w tej rozrywce, trzeba było ruszyć tyłek i wyjść z domu, a teraz wszystko podane z chipsami przed telewizor. Oto prorodzinny program, który zgromadzi pokolenia. Oczywiście, trumna z elektronicznym wyposażeniem, żeby można było filmować działalność robactwa czyniącego swą powinność. Wiem, to równie obrzydliwe jak zakrwawione krowie łby serwowane w telewizji z okazji święta BSE, które świętowano czwartego maja. Tak więc wróćmy do tematu, łagodny Joseph z Nazaretu, zwany Oblubieńcem NMP oraz żywicielem Jezusa, mógłby być patronem cierpiących na paranoję ojcostwa, pociechę nieść tym, co rogi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2002, 2002

Kategorie: Felietony