Kanclerz lewicy

Kanclerz lewicy

Powiedzmy, że z niektórymi poglądami Leszka Millera bym się nie zgadzał. Czy wyglądałbym na poważnego komentatora, wdając się w dyskusję z byłym premierem lub pouczając go? Gdy nachodzi mnie chęć ogłoszenia zdania odrębnego, przypominają mi się słowa Napoleona, że poza obrębem władzy istnieją tylko polityczne iluzje. Demokracja zawiesza pewne prawdy oczywiste i każdego wzywa do zajęcia stanowiska w sprawach, na których się nie zna. Różnica między wiedzącymi i niewiedzącymi w demokracji nie ma wielkiego znaczenia. Co jest prawdą, niekiedy ustala się w drodze głosowania. Robert Krasowski, który przeprowadził z Leszkiem Millerem wywiad-rzekę („Leszek Miller. Anatomia siły”, wyd. Czerwone i Czarne), jest dziennikarzem intelektualistą, któremu temat walki idei nie jest obcy, przeciwnie, kiedyś go pasjonował, o ile dobrze pamiętam, stawia Millerowi pytania dotyczące głównie mechanizmów sprawowania władzy rządowej. Może to kogoś zdziwić, ale polityka, jaka w tym wywiadzie została opisana, nie różni się zasadniczo od tego, jak działają politycy w demokracjach zachodnich. Można to sprawdzić, czytając ich wywiady-rzeki. Książka w całości zaciekawia, w niektórych częściach jest pasjonująca. W szczególności tam, gdzie mowa o przypadkach spektakularnej utraty władzy. Decydując się na legalizację „Solidarności” i podzielenie się władzą z przeciwnikiem dyszącym żądzą zemsty, ówczesna ekipa rządząca, do której Miller, zdaje się, należał, najwięcej pomyślunku włożyła w takie przygotowanie do wyborów sejmowych, aby PZPR ich nie przegrała. Ta staranność włożona w przygotowanie ordynacji wyborczej i lekceważenie spraw ważniejszych zastanawia: kiedy i w jaki sposób nabrali przekonania, że Sejm jest ważną instytucją władzy, skoro ani PRL, ani czasy II Rzeczypospolitej taką myślą natchnąć nikogo nie mogły. Przypuszczalnie myśleli innym torem: Sejm będzie instytucją wolności słowa, a prawdziwa władza pozostanie w „resortach siłowych” i różnych odmianach administracji. Wszyscy jednakże poza ekipą rządzącą wiedzieli, że prawdziwa władza znajdzie się tam, gdzie będzie zalegalizowana „Solidarność”. Może to być nawet związek ogródków działkowych. Drugi pasjonujący przypadek utraty władzy zachodzi w nieporównywalnych z pierwszym warunkach. SLD efektownie wygrywa wybory, przejmuje rząd, na czele którego staje Leszek Miller. Rząd robi rzeczy słuszne i z powodzeniem, lecz szybko traci poparcie społeczne. Prezydent postanawia obalić premiera i bez trudu znajduje wykonawców wśród liderów SLD. W książce Leszek Miller opisuje, jak było, raczej oszczędzając, niż rozliczając swoich rywali. Na tym kończą się rządy lewicy, bo Marek Belka był premierem fachowcem, a nie politykiem partyjnym. W opisie tego decydującego o przyszłości SLD ciągu wydarzeń rzuca się w oczy poważna luka, pominięcie moim zdaniem najważniejszego czynnika. Dlaczego koledzy partyjni Leszka Millera, którzy do niedawna na tle prawicy prezentowali się znakomicie, nagle potracili głowy, zaczęli okazywać sobie różne odmiany niechęci (Cimoszewicz wyspecjalizował się w pogardzaniu), przeciwników zaczęli prosić o przebaczenie, swoich wyborców znieważać i odpychać? Nie mam w zanadrzu żadnej zaskakującej odpowiedzi. Krasowski i Miller pomijają, być może z powodu jego oczywistości, fakt niebywale nasilonej ofensywy politycznej, ideologicznej, propagandowej, psychologicznej z dodatkiem działań śledczych, prowadzonej przeciw „postkomunizmowi” przez obóz solidarnościowy. Politycy SLD nie wytrzymują tego natarcia, nie wiedzą, co myśleć ani co powiedzieć. (Brak własnych środków masowej komunikacji jest nieodczuwalny, gdy się nie ma nic do powiedzenia). Nęci ich pójście w ślady prezydenta i na mniej więcej honorowych warunkach przyłączenie się do przeciwnego obozu, ale tamci nie zechcą ich przyjąć, bo potrzebują wroga, zwłaszcza bezsilnego. Lewica miała „pełnię władzy”, bo prezydenta, premiera i większość parlamentarną, ale tej „pełni” odmawiano legitymizmu, już się zaczęło zbieranie materiałów do delegalizacji partii rządzącej. Władza sądownicza już wiedziała, że dni rządu lewicowego są policzone, i zaczęła odpowiednio do tego się zachowywać. Podobnie różne służby specjalne. W gabinecie prezesa telewizji publicznej urzędował człowiek prezydenta, ale na to, co było pokazywane na ekranach, nie miał żadnego wpływu. Nikła prezenterka miała więcej od niego do gadania i potrafiła go zdezawuować. Z okrągłostołowej atmosfery śladu nie zostało. „Z bandytami się nie negocjuje” – oświadczał raczkujący polityk, który doraczkował do Ministerstwa Sprawiedliwości. Obóz solidarnościowy w komfortowych warunkach prowadził swoje odłożone powstanie przeciw totalitaryzmowi. Mieć pełnię władzy to narzucić społeczeństwu swój

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety