Maski z Decathlona i przyłbice z drukarek 3D służą lekarzom do ochrony przed wirusem
Bartosz Fiałek – przewodniczący regionu kujawsko-pomorskiego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, szef grupy specjalnej OZZL zajmującej się ochroną praw pracowniczych lekarzy.
Na co skarżą się lekarze swoim związkom zawodowym na początku pandemii COVID-19?
– Przede wszystkim – oceniam, że to aż ok. 90% – skargi dotyczą drastycznych braków środków ochrony indywidualnej, czyli masek, maseczek chirurgicznych, okularów, kombinezonów. Doskonale wiemy, że ten koronawirus jest bardziej zaraźliwy niż wirus grypy (choć mniej zaraźliwy niż wirus odry) i bardziej śmiercionośny. Przenosi się drogą kropelkową. Jedynym sposobem, żeby personel medyczny mógł się zabezpieczyć i nie zachorować, nie umrzeć, jest używanie pełnych pakietów ochronnych. A ich najczęściej nie ma.
Porównuje pan lekarzy i pielęgniarki do robotników, którym kazano sprzątać po wybuchu reaktora w Czarnobylu bez żadnych zabezpieczeń.
– Zwykle personel medyczny otrzymuje maseczkę chirurgiczną i fartuch fizelinowy, czyli zestaw, który w małym stopniu chroni przed koronawirusem. Do efektywnego zabezpieczenia potrzeba okularów i maski (zabezpieczają śluzówkę oka oraz usta i nos przed wniknięciem wirusa), a także kombinezonu ochronnego, niepozwalającego osadzić się wirusowi na prywatnej odzieży, skąd łatwo go przenieść do ust, oczu czy nosa. Okularów i kombinezonów brakuje najbardziej.
Czyli te maseczki, które szyje medykom i sobie cała Polska, gdzieś w prywatnych mieszkaniach na prywatnych maszynach, to bardziej pomoc psychologiczna niż realna?
– Nawet takie maseczki są pomocne. Czytałem w amerykańskim piśmiennictwie naukowym o badaniach, z których jasno wynikało, że lepiej osłaniać usta i nos szalikiem niż niczym. Bo to jednak jest jakaś ochrona, choć mocno niedoskonała. Od szalika lepsza jest zwykła maseczka chirurgiczna. A ponieważ państwo się nie sprawdziło i nie dostarczyło nam w wystarczającym stopniu zabezpieczenia, to lepsze są takie szyte chałupniczo maseczki niż żadne. Niemalże pełną ochronę dają maski z filtrem FFP3, które mają tak niską przepuszczalność, że nawet kichnięcie pacjenta zarażonego koronawirusem nie jest straszne. Oczywiście pod warunkiem, że oprócz takiej maski mamy również kombinezon i okulary.
To prawda, że zgodnie z prawem personel medyczny nie może z powodu braku maseczek, kombinezonów czy rękawiczek ochronnych odmówić wykonywania zadań?
– Niestety, to prawda. Wprawdzie art. 210 Kodeksu pracy w ust. 1 mówi, że gdy warunki pracy zagrażają zdrowiu lub życiu pracownika albo są niezgodne z bezpieczeństwem i higieną pracy, może on odmówić wykonywania obowiązków służbowych, ale już w ust. 5 zapisano, że osoby pracujące przy ratowaniu życia i mienia są z tego grona wykluczone.
Rozumiem, że w środku pandemii może zabraknąć w szpitalach masek czy kombinezonów, ale u nas, na długo zanim w województwie kujawsko-pomorskim pojawił się pierwszy pacjent zarażony koronawirusem, w bydgoskim szpitalu zakaźnym zabrakło nawet maseczek. I to nie był odosobniony przypadek.
– Świadczy to tylko o niedobrym zarządzaniu w szpitalach, zgodnie z zasadą: jakoś to będzie. I jakoś jest, dopóki nie przychodzi kryzys. Wówczas wszystko się sypie. Cała ochrona zdrowia od lat tańczy na cienkiej linie. Zanim pojawił się koronawirus, pracowałem w SOR w dużym szpitalu klinicznym i wiele razy, rozpoczynając dyżur, modliłem się, żeby mi nie przywieźli pacjenta niewydolnego oddechowo, bo mam tylko jeden respirator, i to transportowy. Jeśli taki pacjent zostałby przywieziony, musiałby czekać, aż zwolni się respirator stacjonarny. A jak wiemy, nastąpi to dopiero wtedy, gdy któryś z pacjentów podłączonych do takiego sprzętu umrze. Po prostu cała ochrona zdrowia była niewydolna od dawna. Kryzys jeszcze bardziej ujawnił braki. Z koronawirusem można walczyć skutecznie i nie pozwolić mu na rozprzestrzenianie się. Pokazuje to przykład Tajwanu, ale do tego potrzeba sprawnych procedur i systemu gotowego na walkę z epidemią. W Polsce w ogóle nie przygotowujemy się na sytuacje nadzwyczajne. A przecież, gdy zarządza się szpitalem, wypadałoby się przygotować również na gorsze czasy i zapewnić pracownikom coś więcej niż maseczkę i fizelinowy fartuch.
Czyli jesteśmy teraz skazani na chałupnictwo: szycie maseczek po domach, produkowanie plastikowych przyłbic na drukarkach 3D. Gdzieś medycy przerabiają nawet sprzęt do nurkowania na potrzeby walki z koronawirusem.
– Dochodzą do mnie sygnały, że maski z Decathlona są przerabiane na coś, co pozwoli ochronić oczy. Gumki uszczelki z Castoramy dołączane są do chałupniczo tłoczonych przyłbic z plastiku. Słyszałem, że na drukarkach 3D robione są także specjalne filtry – rozgałęźniki do respiratorów, które pozwalają jednemu respiratorowi podawać tlen nawet kilku pacjentom naraz.
Jaką ochronę zapewniają takie przyłbice?
– Przyłbice nie przylegają co ciała, odstają. Dlatego bardziej nadają się do ochrony oczu przed drzazgami podczas piłowania drewna niż przed wirusami i innymi patogenami. Ale gdy nie ma specjalnych okularów, lepsza jest plastikowa przyłbica niż nic. A to wymuszone chałupnictwo kwitnie – co warto podkreślić – gdy najgorsze jeszcze przed nami, gdy epidemia w Polsce dopiero startuje. Teraz jest właśnie ten moment. Obecnie mamy ok. 5 tys.* potwierdzonych zakażeń. I za chwilę się okaże, czy krzywa pandemiczna pójdzie dalej wysoko, czy może dzięki kwarantannie i innym restrykcjom uda się ten wykres wypłaszczyć.
Jednak wypłaszczenie krzywej zależy nie tylko od zatrzymania ludzi w domach, ale również – jak twierdzi WHO – od wczesnego wyłapywania ludzi zarażonych, czyli testowania. A z tym jest kiepsko.
– Niestety, u nas nawet niektórzy lekarze są przeciw masowemu testowaniu. Oczywiście nie chodzi o to, żeby przebadać wszystkich Polaków. Ale jeśli w kwarantannie i pod nadzorem epidemiologicznym jest dziś ponad 180 tys.* osób, to wszyscy ci ludzie powinni zostać obowiązkowo przetestowani. Bo jeśli trafili do kwarantanny czy pod nadzór, to znaczy, że ten kontakt z koronawirusem z dużym prawdopodobieństwem nastąpił. A my zadowalamy się testowaniem tylko tych, którzy mają objawy choroby i jednocześnie potwierdzony kontakt z wirusem. W rezultacie w prawie 38-milionowej populacji Polaków przeprowadzono ledwo ok. 92 tys.* testów. A WHO nawołuje: testować, testować i jeszcze raz testować. Namawia z prostej przyczyny – bo, wiemy to na pewno, zarażają także ludzie, którzy nie mają objawów zakażenia. Dokładniej mówiąc, człowiek może zarażać już po drugim dniu od zakażenia. A pierwsze objawy infekcji koronawirusem SARS-CoV-2 pojawiają się średnio po pięciu dniach. Przez trzy dni człowiek chodzi i zaraża, nie mając o tym pojęcia. Nie wystarczy zatem izolować tych, którzy mają objawy choroby. Trzeba wyłapywać również bezobjawowych nosicieli. A temu służą testy.
Na forach sfrustrowani medycy piszą, że rzetelnego obrazu epidemii nikt nie zna, bo krajowe statystyki są mało wiarygodne, nie pasują do tego, co oni obserwują w szpitalach.
– Ministerstwo Zdrowia musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chcemy ładnych, czy rzetelnych statystyk. W mojej ocenie liczba zarażonych i ofiar śmiertelnych koronawirusa jest zdecydowanie niedoszacowana. Na przykład dlatego, że nie badamy zmarłych w kierunku koronawirusa, nawet gdy taka osoba była w kwarantannie. A robią to inne kraje, chociażby Włochy. Dlatego nasze statystyki są nieporównywalne. Wszystko wskazuje, że zależy nam na ładnych statystykach, a nie na prawdzie.
Chin też na początku nie interesowała prawda.
– Jedną z głównych przyczyn wybuchu pandemii na świecie była chińska polityka po pierwszych zachorowaniach na COVID-19. Władze na wiele sposobów uciszały lekarzy, którzy nawzajem informowali się o nowym wirusie. Zarzucały im sianie paniki. Gdyby rządzący, zamiast gnębić lekarzy, wcześniej zaczęli walczyć z wirusem, do pandemii by nie doszło. Tuszowanie, zatajanie, uciszanie to nie są dobre metody walki z wirusami.
U nas też zaczyna się uciszanie służb medycznych. Symptomatyczne jest zwolnienie położnej z Nowego Targu skarżącej się w internecie na brak maseczek oraz pismo wiceminister Józefy Szczurek-Żelazko do wojewódzkich konsultantów, zabraniające im wypowiadania się na tematy związane z koronawirusem.
– W dodatku – zgodnie z tym pismem – nawet krajowi konsultanci mogą się wypowiadać jedynie po uzgodnieniu z ministrem zdrowia i głównym inspektorem sanitarnym. Przed tą sytuacją dziennie dostawałem po 20-30 sygnałów o różnych nieprawidłowościach. Po zwolnieniu położnej i następnie kolejnego pracownika ochrony zdrowia z podobnego powodu, mało kto informuje mnie o nieprawidłowościach. Choć oczywiście zapewniamy całkowitą anonimowość. Dostałem za to informacje, że dyrektorzy szpitali zakazują pracownikom wypowiadania się, pod groźbą upomnień i nagan, które zostają w aktach. Ale co się dziwić, skoro dyrektor szpitala w Nowym Targu nie zawahał się zastosować wobec podwładnej kary najwyższej – zwolnienia dyscyplinarnego, zarzucając jej mówienie nieprawdy i sianie paniki.
To zwyczajne zastraszanie.
– W reakcji na to Helsińska Fundacja Praw Człowieka już wystosowała apel do rządu, żeby nie ograniczać personelowi medycznemu wolności słowa, którą gwarantuje art. 54 konstytucji.
Fot. archiwum prywatne
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy