Cyrk nie śmieszy już nikogo

Cyrk nie śmieszy już nikogo

Po odejściu Borisa Johnsona na Wyspach mówiono, że gorzej już być nie może. Liz Truss dowiodła, że może

45 dni – zaledwie tyle wytrwała na stanowisku szefowej brytyjskiego rządu Liz Truss. Władzę obejmowała 6 września, niesiona wstydliwą, ale mimo wszystko zauważalną falą optymizmu wewnątrz Partii Konserwatywnej. Poprzedzające tygodnie spędziła pracowicie, prowadząc kampanię w wewnętrznych wyborach na przewodniczącego torysów. Pokonała w nich Rishiego Sunaka, polityka znacznie bardziej kojarzonego z establishmentem, bez wątpienia też postać większego formatu niż Truss. I być może właśnie to, w połączeniu z bagażem w postaci współuczestnictwa w skandalach ekipy Borisa Johnsona, ostatecznie zabiło kandydaturę Sunaka. Nowa (wtedy) pani premier pod względem charakterologicznym była i nadal jest jego przeciwieństwem. Bardziej cicha niż wyrazista, bardziej monotonna niż charyzmatyczna.

Ponad 170 tys. członków partii uczestniczących w głosowaniu uznało jednak, że tego właśnie konserwatyzm na Wsypach potrzebował. Dość festiwalu nabrzmiałych ego, liderów umieszczających siebie w samym środku życia politycznego, tak aby reszta krążyła po ich orbicie i była zależna od ich grawitacji. Czas na kogoś, kto wyciszy spory, nie zwracając jednocześnie na siebie zbytniej uwagi. Do tego, przynajmniej w teorii, Liz Truss nadawała się idealnie.

Skazana na porażkę

Analitycy brytyjskiej sceny politycznej, w tym Gideon Rachman z „Financial Times”, Andrew Nelson z konserwatywnego „The Spectator” czy Vicent McAviney z liberalnego magazynu „Monocle” już we wrześniu zgodnie twierdzili, że była minister spraw zagranicznych została wypchnięta przez partyjne elity do pierwszego szeregu polityki tylko i wyłącznie w celu bycia tymczasowym remedium na problemy torysów. Partia, choć władzę sprawuje nieprzerwanie już dwunasty rok, jest głęboko podzielona, wewnętrznie skonfliktowana, a co najważniejsze – pozbawiona wizji własnej przyszłości. Zwłaszcza Rachman, jeden z bardziej wyrazistych brytyjskich publicystów, krytykował zarówno Theresę May jak i Borisa Johnsona za skupianie się na doraźnych celach i brak jakiejkolwiek strategii rozwoju partii, a przez to i całego kraju. Od czasów brexitowego referendum 2016 r. jedyne, co konserwatywnych premierów obchodziło, to doprowadzenie do rozwodu z Brukselą bez względu na koszty. O tych ekonomicznych wiadomo już dzisiaj doskonale, na opisanie wszystkich katastrof gospodarczych, które Brytyjczycy na siebie sprowadzili, izolując się od reszty Europy, nie starczyłby pewnie cały numer PRZEGLĄDU, a co dopiero pojedynczy tekst.

Konsekwencje społeczne widać na co dzień – wzrost nastrojów nacjonalistycznych, rewizjonizm historyczny i nostalgia za imperium, wpuszczenie do politycznego głównego nurtu polityków otwarcie ksenofobicznych, jak Nigel Farage. Coraz większy rozjazd pomiędzy bogatym Londynem a ubożejącą północą, wyraźne głosy niepodległościowe w Szkocji, a nawet perspektywa referendum unifikującego obie Irlandie. Dzisiaj jednak widać, że z punktu widzenia samej Partii Konserwatywnej to koszty polityczne doprowadzenia do brexitu za wszelką cenę mogą ostatecznie doprowadzić do końca władzy torysów.

Żeby bowiem ostatecznie wyprowadzić Wielką Brytanię z Unii, May i Johnson potrzebowali bezwzględnej większości w parlamencie. Problemem był fakt, że nie mieli jej jednak nawet we własnej partii, przynajmniej w tej kwestii. Dlatego siłą wręcz wymuszali dyscyplinę w głosowaniach dotyczących brexitu, usuwając z własnych szeregów każdego, kto był przeciwny rozwodowi z Brukselą albo chciał, by odbył się on na zasadach innych niż proponowane przez Downing Street. W takich właśnie okolicznościach z partii usunięto ponad 20 polityków, w tym postaci tak znaczące, jak byli kanclerze skarbu Ken Clarke i Philipp Hammond oraz Rory Stewart, były rywal Johnsona w walce o przewodnictwo w partii, brytyjski polityk roku 2019 według magazynu „GQ”, uznawany wcześniej za nadzieję umiarkowanego skrzydła torysów.

Johnson jako premier nie patrzył ani na staż w parlamencie, ani na kapitał symboliczny, bo wyrzucił z partii nawet sir Nicholasa Soamesa, wnuka Winstona Churchilla. Ciął równo z trawą, wewnętrzne głosy sprzeciwu uciszał z niemal dyktatorską pasją. W efekcie odchodząc z urzędu we wrześniu, zostawił po sobie jałową ziemię. Partia Konserwatywna miała Brytyjczykom do zaoferowania elitarystycznych arogantów w typie Sunaka albo pozbawionych talentu politycznych przeciętniaków, jakim okazała się Liz Truss. W pewnym więc sensie spektakularna katastrofa, jaką było jej sześć tygodni u władzy, nie powinna nikogo dziwić. Ani nie mogła, ani tak naprawdę nie miała spisać się lepiej. Niewielu jednak spodziewało się aż takiego festiwalu niekompetencji.

Społeczna głuchota

Ten statek przeciekał, zanim jeszcze porządnie wyruszył w podróż. Truss była dla świata w dużej mierze anonimowa, a już trzeciego dnia jej premierostwa zmarła Elżbieta II. Oczy całej planety zwróciły się na nią, choć wielu nie wiedziało nawet, na kogo patrzy. Doskonałą ilustracją tamtych dni był komentarz do transmisji telewizyjnej z pogrzebu królowej, przygotowany przez australijską stację telewizyjną ABC. Prowadzący ją dziennikarz nie rozpoznał Truss, improwizując na żywo i nazywając ją „jedną z mniej ważnych osób w rodzinie królewskiej”. Dopiero głos realizatora podpowiedział mu, że on i cała Australia patrzą teraz na nową szefową brytyjskiego rządu. I choć na pierwszy rzut oka doskonale nadawała się do roli pozbawionej charyzmy szarej myszki, ona sama chciała w historii Wielkiej Brytanii odegrać rolę przynajmniej zbliżoną do swojej politycznej idolki, Margaret Thatcher. Była w nią tak bardzo zapatrzona, że dziś, nieco zgryźliwie, można by te 45 dni uznać nie za próbę rządzenia krajem, ale za mało udaną historyczną rekonstrukcję. Truss ubierała się jak Thatcher, pozowała do zdjęć z fotografiami Żelaznej Damy w tle, naśladowała ją nawet w sposobie przemawiania. Tak było chociażby w czasie partyjnej konwencji na początku października w Birmingham, kiedy wyszła na scenę i zapowiedziała, że jej rząd „nie będzie podnosić podatków ani zwiększać wydatków publicznych, bo byłoby to niemoralne”. Niezorientowany widz mógłby naprawdę pomyśleć, że ogląda przedstawienie o latach 80., a nie konferencję partii rządzącej krajem cztery dekady później.

Im jednak głośniej Truss krzyczała, tym mniej osób zdawało się ją popierać. U torysów autorytet miała od początku znikomy, czego dowodem był fakt, że wielu posłów w ogóle nie przyjechało do Birmingham. Źle o niej myśleli też wyborcy. W przeprowadzonym po konwencji badaniu firmy Opinium na zlecenie gazety „The Observer” dobrze o jej pracy wypowiedziało się zaledwie 16% respondentów. Krytycznych głosów było aż 64%, co razem można opisać jako –48% poparcia. Jak zauważył Michael Savage z „The Guardian”, to najniższy wynik w historii prowadzenia tego typu monitoringów na Wyspach. Lepiej spisywali się nawet Theresa May w samym środku awantury o umowę brexitową czy Boris Johnson pokrętnie tłumaczący się z imprez w jego biurze w czasie pandemicznego lockdownu.

To i tak była dopiero uwertura, bo równolegle do spadków poparcia i rosnącej wewnętrznej opozycji wybuchał kryzys ekonomiczny, w dużej mierze napędzany fantazjami Truss o nowej wersji thatcheryzmu. Jej polityka gospodarcza oparta była na cięciach podatków i ulgach w daninach, zwłaszcza dla najbogatszych. Z pasją krytykowała ideę redystrybucji w społeczeństwie, narzekając na antenie BBC, że Wielka Brytania straciła ostatnie 20 lat, dyskutując na ten temat, podczas gdy trzeba było zajmować się innymi kwestiami. Jej flagowym, choć w gruncie rzeczy mało znaczącym pomysłem było zlikwidowanie 45-procentowego progu podatkowego dla osób zarabiających co najmniej 150 tys. funtów rocznie. Dzięki reformie podlegaliby pod stawkę o 5 pkt proc. niższą, przez co płaciliby taki sam podatek jak osoby zarabiające 51 tys. funtów. Przy inflacji zbliżającej się do 20%, w obliczu nadchodzącej zimy, w czasie której nawet 10 mln gospodarstw domowych na Wyspach może cierpieć ubóstwo energetyczne i dodatkowych problemach zaopatrzeniowych wynikających z brexitu zmniejszanie obciążeń dla najlepiej zarabiających nie mogło zostać dobrze przyjęte przez społeczeństwo.

W tym miejscu trzeba jednak uczciwie podkreślić, że Truss, lobbując za tym akurat cięciem, padła ofiarą nie tyle nietrafionych kalkulacji ekonomicznych, ile społecznej głuchoty. Eliminacja 45-procentowego progu odpowiadała bowiem jedynie za nieco ponad 2% całej wartości reform podatkowych, które zakładał „minibudżet” przygotowany przez nią i jej kanclerza skarbu Kwasi Kwartenga. Mimo to za sam pomysł została przez media i opozycję praktycznie wychłostana.

Próbowała jeszcze się ratować, organizując objazd po lokalnych redakcjach radiowych BBC, ale wszędzie dokonywała publicznego harakiri. W Sheffield, Bristolu, Newcastle prowadzący zadawali jej trudne, czasami nawet atakujące pytania, ona okazywała się bezbronna za każdym razem. Kiedy jeden z dziennikarzy zapytał ją wprost, gdzie była, kiedy Bank Anglii ogłaszał wart 65 mld funtów plan skupowania brytyjskich obligacji, by uspokoić rynki szalejące z powodu planów premierki, ta odpowiedziała milczeniem. Dla wielu już wtedy jasne było, że nie należy pytać, czy Truss odejdzie, a jedynie kiedy to zrobi.

To nie koniec kryzysu

Pierwszy, 14 października, stanowisko stracił Kwarteng. Tej dymisji także towarzyszyło wizerunkowe zamieszanie, bo kanclerz opuścił przedwcześnie spotkanie w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, żeby szybciej wrócić z Waszyngtonu do Londynu. To w świecie dyplomacji ekonomicznej olbrzymie faux pas, ponieważ MFW to najważniejszy monetarny punkt odniesienia dla rządów całego świata. Jak się potem okazało, Kwarteng wrócił tylko po to, żeby usłyszeć, że jest zwolniony. Jego miejsce zajął Jeremy Hunt, były minister sportu, a potem spraw zagranicznych, i od razu obiecał zwrot o 180 stopni w polityce gospodarczej. Biorąc pod uwagę fakt, że cała debata polityczna na Wyspach koncentrowała się wtedy na kursie funta, sytuacji ekonomicznej i przyszłości gospodarki, wiadomo było, że to właśnie w rękach Hunta znajduje się realna władza. Doszło więc do tego, że w swoim weekendowym programie radiowym Vicent McAviney z „Monocle” zapytał w ubiegłą sobotę retorycznie, jaki sens ma jeszcze Liz Truss?

Odpowiedź gotowała się pod powierzchnią jeszcze prawie tydzień. W czwartek, 20 października Liz Truss ogłosiła swoją rezygnację. To był jedyny sposób na pozbawienie jej stanowiska, bo wewnętrzny regulamin partii nie zezwala na rzucenie rękawicy nowo wybranemu przewodniczącemu przez rok od objęcia władzy. Pożary wybuchały jednak wszędzie, a Truss nikt już ani nie słuchał, ani nawet nie zdawał się jej szanować. Odeszła z Downing Street zredukowana do roli anegdoty, zamieniona w groteskową polityczkę, choć głównie na własne życzenie. Miała zmniejszyć dystans dzielący partię od elektoratu, zniwelować kilkudziesięcioprocentową przewagę Partii Pracy w sondażach, dać nadzieję na możliwość rządzenia w kolejnej kadencji. Osiągnęła wynik odwrotny. Zaraz po jej rezygnacji lider laburzystów Keir Starmer zażądał natychmiastowego rozpisania wyborów parlamentarnych. On akurat ma lepszy słuch społeczny, bo jeszcze pod koniec sierpnia według badania YouGov aż 51% Brytyjczyków chciało przyśpieszonych wyborów. To Partia Pracy podchodziłaby do nich w roli bezsprzecznego faworyta.

A co dalej z torysami? Kręcą się w kółko, popadając w coraz większy kryzys. Nowy premier ma objąć stanowisko do 31 października. Wśród kandydatów wymienia się polityków, którzy w tej szopce grają od samego początku. Rishi Sunak, była rywalka Truss Penny Mordaunt, a nawet… Boris Johnson. Kiedy ten ostatni odchodził ze stanowiska, opisywaliśmy tamten moment jako chwilę, w której cyrk zwolnił klauna. Charyzma przestawała działać, brakowało wyników, a skandale ujawniane były lawinowo. Wtedy wielu na Wyspach mówiło, że ktokolwiek przyjdzie po Johnsonie, gorszy nie będzie. Liz Truss zaprzeczyła temu twierdzeniu, choć wydawało się to niemożliwe. Smutna prawda na temat brytyjskich konserwatystów to bowiem fakt, że zamienili swoją partię w słabej jakości przedstawienie.

Ale zwolnienie klauna nic nie dało. Do wymiany są wszyscy aktorzy. Coraz bardziej przeciętni, coraz mniej kompetentni. Świeżej krwi nie ma, również dlatego, że upuszczono ją przy okazji brexitu. Dopiero teraz widać, jak wielki to był błąd i jak trudno będzie całej brytyjskiej klasie politycznej po nim się podnieść. Miała być suwerenność, został kabaret. Parafrazując znane powiedzenie, kto dziś mieszka w Wielkiej Brytanii, w cyrku się nie śmieje.

m.mazzini@przeglad.pl

Fot. AFP/East News

Wydanie: 2022, 44/2022

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy