Już za parę dni wkroczą na ulice. Rozpalą pochodnie, wzniecą pożary, zaryczą: „Śmierć wrogom ojczyzny!”. Czekamy na nich. 11 Listopada – święto niepodległości. Raczej: święto chuligana bezkarnego. A powinno to być święto dla wszystkich. Dla wszystkich Polaków i wszystkich obywateli Rzeczypospolitej. Tymczasem jest to święto dla nich. Dla prawicy. Nie lubię prawicy, ale to nie ma nic do rzeczy. Bo gdyby ten dzień zawłaszczyła lewica, protestowałbym z nie mniejszą siłą. Czymże bowiem jest każde takie zawłaszczenie, jak nie zamachem na polską wspólnotę? Czymże jest, jak nie działaniem antypaństwowym i antynarodowym? Oczywiście można poszukiwać przyczyn. Można je widzieć i w PRL, i w Polsce międzywojennej, i w Rzeczypospolitej przedrozbiorowej, bo każda z tych formacji była Polską nie dla wszystkich. Można je widzieć w czasach zaborów i narodowej opresji, bo tkwiła w nich zawsze wrogość do państwa, które było nie swoje, obce. A przecież III Rzeczpospolita miała być wreszcie swoja, własna i dla wszystkich. Bo zbudowały ją dwie siły, splecione przez lata w śmiertelnym uścisku: PZPR i Solidarność, władza i opozycja. Obie zbudowały ją w równym stopniu, każda w miarę swych sił i możliwości. Stworzyły najlepsze państwo w naszych dziejach: właśnie Polskę dla wszystkich. Ale była to tylko piękna idea. Że jednak nawet o niej zapomnieliśmy – temu wszyscy jesteśmy winni. Najbardziej, rzecz jasna, obóz zwany (zawsze na wyrost) solidarnościowym. Mój obóz. To przecież „nasi” ludzie wyprawiali w Krakowie lat 90. burdy pod pomnikiem Grunwaldzkim, nie pozwalając 11 listopada na złożenie kwiatów SLD-owcom. To oni protestowali, gdy przedstawiciele lewicy pragnęli uczcić ofiary Katynia. „Płatni zdrajcy, pachołki Rosji!”, krzyczał pod adresem SLD polityk o „pięknej karcie opozycyjnej” i nie przypominam sobie, by poza zaatakowanymi ktokolwiek wyraził sprzeciw. Tak jak nie pamiętam, by dokonane przez pewnego biskupa porównanie PZPR do NSDAP wzbudziło jakieś protesty. Wszystkie te ekscesy miały miejsce w ostatniej dekadzie minionego wieku. A zatem już wtedy, zaraz po roku 1989, wypychano lewicę z narodowej wspólnoty. Nie dziwmy się, że dziś w tej wspólnocie nie tylko dla lewicy, lecz dla kogokolwiek poza prawicą nie ma miejsca. Winni jednak jesteśmy wszyscy, lewica także. Z tablicy wmurowanej w Krakowie na ulicy Kremerowskiej dowiadujemy się, że mieszkający tu kiedyś Ignacy Daszyński był „działaczem socjalistycznym i parlamentarnym”. Tylko tyle? A działaczem niepodległościowym to nie? Hasła „niepodległość” i „socjalizm” traktowano w partii Daszyńskiego łącznie. Czcząc go teraz, lewica skupia się na kultywowaniu pamięci o powstałym 7 listopada 1918 r. jego rządzie, tzw. rządzie lubelskim. Słusznie – lecz czyż oblicze powstałego 10 dni później rządu warszawskiego, z Jędrzejem Moraczewskim, było inne? Rząd ten nawet nazywał się tak samo – Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej – i miał w swoim składzie tych samych w większości ludzi. Powstał z woli brygadiera Józefa Piłsudskiego, a ten był także człowiekiem lewicy, niedawnym „towarzyszem Wiktorem”, wydawcą konspiracyjnego „Robotnika”, przywódcą PPS. Rząd warszawski wcale więc nie mniej niż lubelski był „robotniczo-chłopski”. W obu szefem MSW był Stanisław Thugutt – radykalny ludowiec, przez prawicę zwany „polskim Robespierre’em”. To on wydał okólnik nakazujący w korespondencji urzędowej stosowanie formy „obywatel”, nie „pan”. I to on znad głowy Orła Białego usunął „koronę królewską”. Rząd Moraczewskiego był posiewem rewolucyjnego przewrotu, jaki dokonał się w Warszawie 10 i 11 listopada. Czemu żaden z tych dni nie jest dziś świętem lewicy? Ale przecież takim świętem być też nie powinien – od czczenia 11 Listopada nikt nie może zostać odsunięty. Prowadzony przed laty przez prezydenta Bronisława Komorowskiego pochód w święto niepodległości był właśnie tym, czego nam dziś potrzeba: manifestacją narodowej wspólnoty. Bo dziś nie ma wspólnoty, jest dyktat. Prawica, zawsze ta sama, pyszna, zła i zazdrosna prawica, wyzuła Polaków z ich święta. I jeszcze nas wszystkich utaplała w brunatnym, faszystowskim błocie. Nie jestem człowiekiem lewicy, a jednak często sobie podśpiewuję starą, socjalistyczną pieśń o czerwonym sztandarze. Tę samą, której porywająca melodia rozbrzmiewała na ulicach Warszawy w tamte listopadowe dni: Nadejdzie jednak dzień zapłaty, Sędziami będziem wtedy my! Prawicowym chuliganom warto by tę pieśń śpiewać codziennie. a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint
Tagi:
11 listopada, 1918, biskupi, episkopat, historia lewicy, historia Polski, I Wojna Światowa, Ignacy Daszyński, Jędrzej Moraczewski, Krzysztof Bosak, Młodzież Wszechpolska, nacjonalizm, naród, Niepodległość, NSDAP, ONR, polskość, PPS, prawica, PZPR, Robotnik (pismo), ruch niepodległościowy, ruch robotniczy, rząd lubelski, Rząd Moraczewskiego, skrajna prawica, SLD, socjalizm, Stanisław Thugutt, Święto Niepodległości, Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej, zbrodnia katyńska