Człowiek do brudnej roboty

Kuchnia polska „Nie masz cwaniaka nad warszawiaka” głosiła ongiś popularna piosenka Grzesiuka. Ano zobaczymy. Bo przecież cwaniak to taki człowiek, który nie daje się nabierać na żadne, a tym bardziej dość prymitywne numery. Za takie zaś uważam kandydatury na prezydenta Warszawy w osobach panów Olechowskiego i Kaczyńskiego. Obaj nie ukrywają, że Warszawa jest dla nich zaledwie stopniem do o wiele bardziej błyskotliwych karier. Pan Olechowski daje do zrozumienia w sposób luzacki – jak mówi obecnie młode pokolenie – i nonszalancki, że nie do takich stanowisk jest on stworzony, a pan Kaczyński zwierza się otwarcie w swojej wyborczej reklamie telewizyjnej, że chce na Warszawie wypróbować, jak mu się będzie rządziło Polską. Oddanie więc głosów na takich sezonowych prezydentów byłoby ze strony warszawiaków frajerstwem nielicującym z jakimkolwiek cwaniactwem. Że jestem tu stronniczy, pozostawiając na placu jednego tylko kandydata, Marka Balickiego? Jestem, i to z kilku powodów. Po pierwsze, dlatego, że udało mi się poznać tego kandydata, zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie jako człowiek skromny, taktowny, rzeczowy, poza tym zaś pełny inteligent, co w moich ocenach nie jest bez znaczenia. Jest on w dodatku psychiatrą, co przy rządzeniu Warszawą może się bardzo przydać. Po drugie, Marek Balicki był przez jakiś czas dyrektorem Szpitala Bielańskiego leżącego niedaleko mojego domu i szpital ten przed jego nadejściem przypominał brudny i zaniedbany lazaret wojskowy na linii frontu, podczas gdy obecnie jest przyzwoitym, nowoczesnym szpitalem, w dodatku, jak mi mówią, całkowicie oddłużonym. Doktor Balicki zrobił to własnymi rękami, mając takie same możliwości jak wszyscy inni dyrektorzy, którzy z nich nie skorzystali. Po trzecie wreszcie, Marek Balicki nie szykuje się do żadnych dalszych skoków karierowych w polityce, jest więc szansa, że skupi się całkowicie na Warszawie, która potrzebuje nie gwiazdora, ale gospodarza, który wyprowadzi ją z upadku. Bo Warszawa, przy całym szacunku dla jej obecnych władz, jest w upadku. Nie będę już mówił o brudzie tego miasta ani o jego chodnikach i jezdniach, które wyglądają jak po niedawnym bombardowaniu. Nie będę mówił o tym, że Warszawa, zwana ongiś nieco przesadnie „Paryżem Północy”, jest obecnie po godzinie dziewiątej wieczorem miastem posępnym i ciemnym, w którym nieprzyjemnie jest się znaleźć na ulicy. Są to bowiem wszystko zaledwie zewnętrzne objawy przyczyn, które tkwią znacznie głębiej. Obecny klimat Warszawy jest rezultatem długiego procesu, w trakcie którego miasto rozwijało się od centrum ku peryferiom także w sensie ludnościowym. Najdawniejsi mieszkańcy Warszawy osiedlali się w centrum, w okolicach MDM-u, Muranowa czy Alei Jerozolimskich, natomiast im młodsze pokolenie, tym dostawało swoje mieszkania dalej, aż po Ursynów, Nowe Bródno, Bielany. Rezultatem tego jest sytuacja, kiedy Śródmieście, gdzie koncentrują się teatry, sale widowiskowe, a także restauracje, jest dzielnicą emerytów, natomiast ludzie, którzy w naturalny sposób mogliby korzystać z tych przybytków, mieszkają daleko i nie chce im się po pracy jeszcze raz jechać do centrum. Ale gdzie właściwie jest centrum Warszawy? Niektórzy twierdzą, że na Starym Mieście, inni, że w okolicach Pałacu Kultury, co byłoby urbanistycznie znacznie bardziej naturalne. Ale po 1990 r. Pałac Kultury ogłoszony został symbolem komuszego zła, a więc – nie mogąc go rozebrać ze względów technicznych – robiono wszystko, aby go zdeprecjonować. Przez długie lata wokół pałacu walało się bezładne targowisko, potem postawiono przed nim okropny pawilon handlowy, starano się też nagromadzić tu rozmaitych wieżowców, sąsiadujących, żeby było śmieszniej, z parterowymi pawilonami, aby pałac zasłonić. Zasłonić się nie dał, ale centrum miasta nie ma tu na pewno, bo nie ma nowoczesnego miasta na świecie, którego centrum stanowiłby pchli targ połączony ze śmietniskiem. Żeby to jakoś uregulować, potrzebny byłby jakiś plan urbanistyczny, ukierunkowujący rozwój miasta. Ale sam wyraz plan stał się wyklęty w naszej liberalnej gospodarce. Wystarczy powiedzieć, że od kilkunastu lat Warszawa nie ma swojego głównego architekta, który panowałby nad jej rozbudową, bo kojarzyłoby się to z socjalistycznym planowaniem. Dlatego też w obecnej Warszawie to tu, to tam wystrzeliwują jakieś szklane wieżowce, budowane przeważnie przez zagraniczne firmy, które pasują do otoczenia jak pięść do nosa. Mieszczą się w nich głównie puste przestrzenie biurowe albo wytworne hotele i restauracje. Dla kogo? Warszawa jest potężnym ośrodkiem akademickim z masą młodzieży. Ale młodzież

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 42/2002

Kategorie: Felietony