Czułe słówka

Czułe słówka

– Nic nie rozumiem – pomyślałam ze zgrozą, kiedy siedziałam przy piwie z pewnym młodym pisarzem. Było lato i pub Pod Zielonym Kogutem wystawił stoliki na zewnątrz. Przed chwilą skończyliśmy spotkanie autorskie i powoli ogarniała nas fala przyjemnego uczucia, jakie przynosi dobrze wypełniony obowiązek. Pisarz powiedział mi, gdzie się będzie tatuować, i zaczęliśmy swobodnie rozmawiać o muzyce, miękkich narkotykach i kinie. Miło tak posiedzieć dla odmiany z kimś młodszym, kto mi przeszczepi trochę młodzieżowej kultury – pomyślałam i nadstawiłam ucha na ten fascynujący język pełen niespodzianek. Niestety, wkrótce zaczęłam gubić wątek, coraz większe obszary, wreszcie całe pola znaczeń wisiały między nami w powietrzu – nieodkodowane. Halo, nie mam klucza! Nic nie rozumiem! Pisarza ktoś briefował, potem ktoś inny miał skilla, a jego dziewczyna pracowała w mencherdisingu. Poczułam się stara i wróciłam do domu z nosem na kwintę. Założyłam konto na Facebooku i postanowiłam prenumerować „Pressa”, „Briefa” i „Exklusiv”.
Był to moment, kiedy zaproszono mnie jako enigmatycznego eksperta do pewnej znakomitej rady. Oprócz mnie zasiadało tam wielu mądrych panów w słusznym wieku, m.in. słynny reżyser, którego kino kipiało w przeszłości od niepokojów moralnych. I tym razem targnął nim niepokój, bo jego zwykle elegancko uśpiona mimika ożywiła się, ukazując wyraz odrazy i zniecierpliwienia: – Kreatywny? – zapytał, kiedy wyrażałam nieśmiało opinię. – A cóż to znaczy? Co za brzydkie słowo. To nie ma już polskich? – przywołał mnie do porządku, jak to moraliści mają w zwyczaju. Uch – pomyślałam – nie dam rady. Patrząc mu hardo w oczy, wydukałam coś na swoją obronę (a właściwie coś na obronę słowa kreatywny). Tam u kata, co jest z tym językiem? W tę źle i w tę niedobrze. To gdzie ja jestem z tym językiem, w tym języku? W – mówiąc kolokwialnie – czarnej dupie.
Był to dobry punkt wyjścia, zaczęłam więc sprawie przyglądać się bliżej. Przypomniałam sobie konferencję w Kancelarii Prezydenta, na której profesorowie i nauczyciele zamartwiali się zanieczyszczeniem języka polskiego makaronizmami. W rozpaczy mówiono, że polski jest zagrożony, że angielskie słowa z obszarów nowych technologii i reklamy wypierają polskie odpowiedniki. Że bywamy językowo leniwi, skłonni do skrótów, wulgarni i ulegamy modom. Pomyślałam wtedy, że to bzdura, że dopóki wprzęgamy te słowa w naszą, polską gramatykę, wszystko jest w porządku, język się rozwija, zmienia, wzbogaca. To żywy, dynamiczny organizm, na tym polega jego piękno. Gdyby był spetryfikowany, gdyby był pomnikiem – rzeczywistość natychmiast by się od niego odkleiła, a my trwalibyśmy szczelnie zamknięci w skorupkach milczenia, jak – za przeproszeniem – glizda w parapecie. O, wtedy dopiero bylibyśmy samotni.
Językowe zabawy na forach internetowych, nowe, dowcipne skróty, neologizmy, szalone trawestacje i zwariowane wariacje, zniekształcenia i zapożyczenia – dzięki nim jest ruch w interesie, dzieje się. I niektórzy pisarze potrafią to wykorzystać, czerpiąc całymi passusami z języka sieci i ulicy, z języka medycyny i reklamy. A poezja? Ona najbardziej jest na nowy język wyczulona, progresywna, najpilniej wyłapuje wszystkie nowe ścieżki, językowe gadżety, cudowne wynalazki. I czego tu się bać? – powtarzam sobie za liberalnym prof. Miodkiem. – Trzeba się radować! I kiedy mój mąż woła z kuchni, że z psem wyjdzie potem, bo mu się renderuje, a syn pyta, czy mogę przynieść jakieś lepsze thingi, to odpowiadam, że sorry, chłopaki, ale trochę jestem teraz wyoutowana, bo aktualnie piszę, ten, no, felieton. Ale jest inaczej niż w raju, bo wszystko na tym świecie ma swój ciemny rewers. I ciemnym rewersem tej historii jest przygoda z młodym pisarzem Pod Zielonym Kogutem. Czy chciałabym, żeby niektórzy czuli się tak jak ja wtedy – z lekka nieprzystający, nieskomunikowani? Oczywiście, język zawsze był podstawowym narzędziem dystynkcji, bywał i bywa hermetyczny, ekskluzywny. Jest jak atrybut grupy społecznej, może więc się stać także narzędziem wykluczenia. Może być niedemokratyczny i hierarchizujący. Ale warto chyba pamiętać, że nie tylko grupy społeczne, zawody i subkultury tworzą osobne języki – każdy z nas ma swój prywatny słownik: jedni używają chętniej miękkich, koncyliacyjnych słów, drudzy lubią nazwać rzecz po imieniu, wolą rozwiązania ekspresyjne, z mnóstwem spółgłosek. Dobieramy sobie słowa bardzo indywidualnie i te nasze intymne układy, prywatne zbiórki słów dużo o nas mówią.
Chciałabym być wieżą Babel i władać wszystkimi tymi językami. Wyobrażam sobie taką wszechksiążkę, w której udałoby mi się zapisać i pokazać ich różnorodność. Byłyby tam też słowa, które wychodzą z obiegu, rekwizyty z przeszłości: palto, podomka, serwantka, szezlong, zazdrostka. I nawet teraz, nie będąc aż taką znowu czarodziejką – użyję ich czasem, żeby nie wymarły.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy