Ludzie-krety

Ludzie-krety

Ponad ćwierć wieku żyłem pod ziemią. Mówiąc ściślej: żyłem podziemiem, bo jeśli nawet mową, uczynkiem i zaniedbaniem grzeszyłem na powierzchni, myśl moja w czasie wczesnomłodzieńczym zapadła się pod ziemię, od pierwszego wejrzenia na świat od spodu, od pierwszej jaskiniowej przygody, a jak już się raz zapadła, nie wychynęła ni razu.

Mieszkałem na Śląsku, miałem podziemie w zanadrzu, nieopodal, otwarte setkami jaskiń w zasięgu niedługiej przejażdżki, jednodniowego wypadu a to na Jurę, a to w Beskidy, w Tatry jechało się nieco dłużej, więc i na dłużej, bo po głębsze i trudniej dostępne cele. Zdarzyło się w końcu, że nieledwie wszelkie znane i warte uwagi groty odwiedziłem, przeto zacząłem szukać jaskiń nieistniejących, odkrywałem je i nazywałem, stara śpiewka, nie po to napomykam, żeby grzęznąć w przechwałkach, kto chce, niech sobie sprawdzi w sieciopediach. Aż z nagła skończył się czas pląsów, w 40. roku życia wkroczyłem w czas miłowania i wywiało mnie ku nowemu życiu na wielką skalę, z południa na Mazowsze, do miasta wielkiego, otoczonego nużącym leśno-bagiennym pejzażem, na którym czasem jakaś zarośnięta wydma zamajaczy, nad którym niejedna wierzba zapłacze. Mazowsze to jest płaski dowcip, grząski lub zapiaszczony, tu się nie da zapaść pod ziemię, co najwyżej można się zakopać. Ożenek z warszawianką, ba, ożenek z najatrakcyjniejszą warszawianką wszech czasów jest wart wszech poświęceń i oddaleń, zatem nie narzekam, tylko nic nie mogę poradzić na sny jaskiniowe, na głód podziemi naturalnych, do których nagle zrobiło się za daleko.

Mam od ośmiu lat pod stopami świat lity, nierozpuszczalny, niewydrążony przez cierpliwą wodę, nierozszczelniony ruchami tektonicznymi, jedyne pustki to te, które wykopał człowiek – kanały, tunele i forty. Owszem, jako wygłodzony speleofil kalam się czasem tymi surogatami, zabieram dzieciaka na przechadzki do potern twierdzy Modlin, zdarzyło się i kanał stary spenetrować, ale ileż można się oszukiwać. Jako Górnoślązak z krwi i kości życie spędziłem nad nieskończoną siecią kopalnianych chodników, także tych dawno nieużywanych, raz mnie znajomy wyciągnął na zwiedzanie starej kopalni – co za nuda, co za królestwo symetrii i logiki, wszystkie tunele funkcjonalnie wydrążone w jakimś celu, tymczasem to, co mnie pociągało zawsze w jaskiniach, to ich chaotyczność i bezcelowość, absolutna nieprzewidywalność tego, co kryje się za załomem dziewiczego korytarza lub jego zwężeniem.

Moja empatyczna Żona widzi, jak cierpię, i wręcza mi rozmaite nagrody pocieszenia, o najnowszej z nich muszę teraz wspomnieć. Dostałem w prezencie „Underground” Willa Hunta, przełożony przez Kaję Gucio jako „Podziemie”. Przełożony zmyślnie, chodzi bowiem o metafizyczny rezonans, o tę domyślną krainę ciemności, która niczym Tolkienowskie Śródziemie łechcze wyobraźnię (poza tym nieuważni a wyrywni patrioci mogą pochopnie nabywać egzemplarze z myślą o tym, że to może jakaś publikacja IPN – czytać i tak nie będą, a grzbiecik będzie pasował do tytułów konspiracyjnych). Autor jest ogarnięty obsesją tylko pozornie bliźniaczą do mojej – nie interesują go bowiem podziemia naturalne, jeśli zaś odwiedza jaskinie, to tylko w związku z człowiekiem – a to jako miejsca kultu, pochówku lub też galerie sztuki prehistorycznej. Nowojorczyk z wyboru oczywiście zaczyna swoje podziemne peregrynacje od sieci tuneli metra, krocząc śladami niebywałych freaków, na przykład grafficiarza, który kilometry korytarzy pokrył swoim… dziennikiem w odcinkach. Tropem wielkomiejskim autor wybiera się do Paryża, aby zwiedzić miasto od spodu – dokonuje trawersu miasta poprzez katakumby (sprytnie unikając specjalnych patroli policji podziemnej dybiących na tzw. katafili) i kanały. W Londynie sięga po historię mężczyzny, który chciał sobie wydrążyć piwniczkę na wino, ale tak mu się spodobało kopanie, że przez 40 lat nie robił nic innego – dopiero kiedy zapadł się chodnik pod jego domem, władze miejskie odkryły długą plątaninę wydłubanych przez niego korytarzy. Co tam podziemia wielkomiejskie, autor trafia w końcu do Kapadocji, gdzie ludzie-krety przez lata drążyli w tufie całe podziemne miasta, podobne do gigantycznych mrowisk. A jakże, spotyka i myrmekologa owładniętego ideą odtwarzania dokładnego przebiegu korytarzy w gniazdach różnych gatunków mrówek. Jak je zobaczyć, zarazem nie niszcząc przez rozkopanie? Zalewając roztopionym cynkiem – w ten sposób powstają zdumiewające rzeźby-odlewy, zaspokajające ciekawość naukowca, ale i fascynujące jako naturalne dzieło sztuki, niczym „pismo” korników wyżerających hieroglify w drewnie. Hunt z reporterską swadą przemierza ziemię w poszukiwaniu sobie podobnych dziwaków, rzecz w lekturze przypomina najlepsze dokumenty Wernera Herzoga.

w.kuczok@tygodnikprzeglad.pl

Wydanie: 2021, 25/2021

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy