Czy nasz słownik seksualizmów jest zbyt ubogi?

Czy nasz słownik seksualizmów jest zbyt ubogi?

Monika Pęcikiewicz, reżyserka
Jest nie tylko zbyt ubogi, ale i zbyt wulgarny. Procesy, które kształtują nasz język, są jednak zbyt trudne do opanowania. Wiadomo, że sztuczne twory się nie sprawdzają, wszystko jest zresztą osadzone w czasie i nie wiadomo, co może wpłynąć skutecznie na zmianę sytuacji. Być może przez działalność na polu artystycznym uruchomi się proces poszukiwania i znalezienia nowego nazewnictwa, wręcz nowych sposobów określania elementów życia seksualnego. Ale nie nastąpi to łatwo ani szybko, na zawołanie, na życzenie. Sądzę, że mógłby tutaj pomóc czyjś wielki talent, literacki, poetycki, który w jakimś momencie stałby się dla nas objawieniem i wspaniale sprawdziłby się w kreowaniu nowych nazw dla części ciała czy zachowań seksualnych, oczywiście pod warunkiem że ludzie chcieliby skorzystać z takich wzorców. Byłoby to coś niewydumanego, coś z poczuciem humoru, śladami talentu słowotwórczego. Obecnie jednak nie widzę takiego zjawiska, niczego, co by nas pozytywnie poruszało w tej dziedzinie. Można jedynie oczekiwać częstszego podejmowania takiej tematyki, odważniejszego mówienia o życiu seksualnym, otwarcia jakiejś furtki w naszym sposobie komunikowania się, po to, aby nasz język poprawiać, by czuć się swobodniej, poruszając takie tematy. My bowiem wciąż jesteśmy jacyś spięci, mówimy o seksie ze wstydem, nawet poczuciem winy, niezręcznie. To, co sama robię w teatrze, to staram się przynajmniej być szczera przed samą sobą, reakcja widza jest czymś drugorzędnym. Niemniej jednak moja ostatnia realizacja, „Sen nocy letniej” Szekspira w Teatrze Polskim we Wrocławiu, wzbudziła właśnie z tego powodu ogromne kontrowersje, skrajne reakcje, od zachwytu do potępienia. A była to przecież tylko próba, by móc rozmawiać o miłości, tak jak się mówi naprawdę, wokół nas.

Manuela Gretkowska, pisarka, Partia Kobiet
On nas nie zaspokaja. Są dwa sposoby na wzbogacenie tego słownictwa. Albo należy sięgać do obcych języków, co się zresztą robi w świecie, i my też zaadaptowaliśmy takie słowa jak mineta. Albo będziemy hołdować maksymie, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają, wcale nie są oziębli, jak się podejrzewa, bywają dobrymi kochankami. Jednak skąd niby mają znać różne przejawy swego języka, kiedy w szkole nic się o seksie nie mówi? Uczymy się alfabetu, poznajemy nowe słowa, uczymy się nawet obcych języków, przyrody, geografii, ale o sprawach ważnych dla rozwoju człowieka nie traktuje żadna lekcja, bo nie myślę tu o religii. Pozostaje tylko wiedza, że człowiek jest częścią przyrody i dlatego do nazwania pewnych narządów używa się obco brzmiących słów, penis, wagina, ale to jest wszystko narzucone. Nie ma edukacji przedszkolnej dzieci, aby potrafiły nazywać części swojego ciała. Gdybyśmy pozwolili to robić dzieciom w przedszkolach i szkołach, zobaczylibyśmy, że inwencja młodych ludzi jest w tej dziedzinie nieograniczona. Czyżbyśmy byli mniej zdolni niż w wiekach średnich, kiedy używano przepięknych nazw, takich jak cipka zwana też rozkoszką? Gdybyśmy dopuścili teraz własne warianty, język stałby się o wiele bogatszy. Niestety, wstyd powiedzieć, nie mamy tradycji libertynizmu. Piszę o tym w mojej najnowszej książce „Miłość po polsku”. Tłamsimy w sobie tę miłość, nie potrafimy wyjaśnić, o co nam chodzi, bo nie ma swobody erotycznej. I nie idzie mi o perwersję, ale o odkrywanie w sobie zmysłowości.

Prof. Maria Beisert, psycholog, seksuolog, UAM
Jest zbyt ubogi, ale zmiana w tej dziedzinie zależy od czynników mało przewidywalnych i trudnych do kontrolowania. Jednym z najważniejszych jest to, na ile uda się wprowadzić tematykę seksualną do przestrzeni publicznej. Jeśli się mówi o seksie w sposób oficjalny, np. językiem mediów, to najczęściej dominuje język formalny i naukowy. Odzwierciedla on dystans wobec seksualności, niski poziom akceptacji, niską wartość, jaką przydajemy tej sferze życia. W kręgu kultury chrześciańskiej, gdzie afirmuje się ascezę, a nie radość życia, ubóstwo języka opisującego seksualność jest następstwem tej postawy. Zmiana tej postawy powinna zaowocować zmianą w warstwie językowej. Nieco lepiej przedstawia się język nieoficjalny, który z kolei odzwierciedla bliskość łączącą ludzi pozostających w związku seksualnym. Po prostu więcej tu miejsca na indywidualne pomysły, bo nasza kreatywność nie jest tak bardzo ograniczona zewnętrzną kontrolą. Najtrudniej o wypowiedź popularną, pozbawioną wulgaryzmów, zrozumiałą i nacechowaną akceptacją dla tej sfery życia.

Joanna Piotrowska, Fundacja Feminoteka
Dorośli i młodzież mają problemy w rozmowach o seksie. Gdy dojrzewającym dziewczynkom przychodzi nazwać miejsca intymne, to śmieją się, nic im nie przychodzi do głowy, najwyżej jakieś wulgaryzmy. Brak nam oswojenia z tą tematyką. Nikt nie uczy ładnego nazywania czy w ogóle rozmawiania o seksie. Fundacja objęła patronatem „Dni cipki” w Warszawie, co miało służyć rozmawianiu np. o intymnych częściach ciała. „Dni” były zainspirowane „Wielką księgą cipek” wydawnictwa Czarna Owca, w której w sposób przyjemny, ale i żartobliwy opisuje się intymne miejsca i szuka całkiem nowych nazw. Chodzi o to, by przestać się wstydzić, nauczyć się swobodnie rozmawiać o sobie.

Wydanie: 20/2010, 2010

Kategorie: Pytanie Tygodnia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy