Amerykańska opozycja wprowadza do Kongresu najbardziej różnorodną grupę politycznych debiutantów w historii Kiedy 6 listopada wieczorem w kolejnych okręgach wyborczych ogłaszano wyniki głosowań do Senatu i Izby Reprezentantów, u wielu działaczy Partii Demokratycznej radość ze zwycięstwa mieszała się z szokiem i niedowierzaniem. Choć przejęcie kontroli nad niższą izbą Kongresu wydawało się pewne już od kilkunastu tygodni, bardziej doświadczeni demokraci do końca nie wierzyli, że polityczni nowicjusze w szeregach partii udźwigną presję zdobycia swojego pierwszego mandatu. Po wyborczej katastrofie 2016 r. i pogłębiających się sporach ideologicznych czy wręcz rozłamach stało się jasne, że demokratom potrzebna jest głęboka zmiana. Nie delikatny lifting, za jaki powszechnie uznano kandydaturę Hillary Clinton – wprawdzie pierwszej kobiety walczącej o prezydenturę, lecz uosabiającej wszystkie stereotypowe cechy białej elity kraju – ale totalną rewolucję, która odzwierciedli społeczne, ekonomiczne i demograficzne przemiany elektoratu. W ostatnich latach Partia Demokratyczna stała się ugrupowaniem dwóch prędkości. Podczas gdy w Waszyngtonie weterani, sparaliżowani przez Donalda Trumpa i kontrolowany przez republikanów Kongres, walili głową w mur, w kraju rodziły się nowe inicjatywy społeczne. Ich celem było stawienie czoła konserwatyzmowi prezydenta za pomocą oddolnej mobilizacji zwykłych ludzi. Listopadowe wybory miały być testem dla demokratycznej młodzieży – i pokazać, czy jak w przypadku Baracka Obamy w 2008 r. kampania zbudowana na nadziei, optymizmie i przekazie merytorycznym ma szansę powodzenia. Wyborcze sensacje Udało się w bardzo wielu przypadkach. Demokraci wprawdzie przegrali kilka wyścigów wyborczych o ogromnym znaczeniu symbolicznym, takich jak fotel senatorski w Teksasie czy stanowisko gubernatora na Florydzie, nie można jednak deprecjonować odzyskania kontroli nad Izbą Reprezentantów. Tym bardziej że nowa demokratyczna większość jest prawie tak zróżnicowana jak dzisiejsza populacja głosujących Amerykanów. W rozpoczynającej się w przyszłym roku kadencji w ławach Partii Demokratycznej zasiądzie łącznie aż 31 debiutantów. Wśród nich znajdują się zarówno nowicjusze w administracji, jak i osoby z doświadczeniem w innych instytucjach rządowych. Dla niektórych decyzja o starcie w wyborach była naturalną konsekwencją kariery, innych zmotywował społeczny impuls, jeszcze inni chcą bronić swoich okręgów wyborczych, często zdominowanych przez mniejszości, przed dyskryminacyjną polityką Trumpa. W grupie nowych deputowanych Partii Demokratycznej jest dwójka byłych funkcjonariuszy CIA, aktywista z dyplomem prawa Harvardu i rapowym albumem na koncie, pochodząca z Puerto Rico barmanka z Bronxu, urodzony w Polsce zawodowy dyplomata z przeszłością w administracji Obamy, pierwsza w historii Kongresu muzułmanka, córki imigrantów z Ekwadoru i Somalii, pierwsza przedstawicielka amerykańskich Indian i były zawodowy futbolista NFL. Barwniejszej grupy nie dałoby się wymyślić. Wiele z tych zwycięstw było o tyle niespodziewanych, że debiutujący demokraci ścierali się z republikanami nie tylko bogatszymi w doświadczenie, ale też mającymi elektorat, przynajmniej teoretycznie, zdecydowanie po swojej stronie. Tak było w przypadku Kendry Horn, która w piątym okręgu wyborczym w Oklahomie pokonała dwukrotnego kongresmena Partii Republikańskiej Steve’a Russella. Jej zwycięstwo okrzyknięto największą sensacją wyborczej nocy, bo Russell poprzednie starcie w 2016 r. wygrał z przewagą ponad 20 pkt proc. Co więcej, dwa lata temu Oklahoma okazała się miejscem jednego z największych triumfów Trumpa – urzędujący prezydent zdobył tu ponad 65% głosów. Do zobrazowania tego, jak niewielkie szanse na zwycięstwo dawano Horn, niech posłuży popularny portal FiveThirtyEight, prowadzący analizy statystyczne amerykańskiej polityki i oceniający prawdopodobieństwo wydarzeń na podstawie danych liczbowych. Jeszcze dzień przed głosowaniem analitycy portalu dawali Kendrze Horn jedynie 6,6%. Ostatecznie zdobyła 50,7% głosów. To zwycięstwo zawdzięcza przede wszystkim pragmatycznej kampanii wyborczej. Pragmatyzm, głupcze! Właśnie pragmatyzm wydaje się dominującą cechą łączącą debiutantów w Kongresie. Przed wyborami przewodnicząca klubu Partii Demokratycznej Nancy Pelosi zaapelowała do wszystkich kandydatów, by ich kampanie nie opierały się tylko na tworzeniu antytezy dla Trumpa i odpieraniu jego ataków. Demokraci mieli się koncentrować na prawdziwych problemach wszystkich Amerykanów, niezależnie od poglądów. Dlatego większość jako wyborczy priorytet umieszczała publiczną opiekę zdrowotną, którą znacznie poszerzył Obama, a Trump drastycznie ograniczył. Wielu kandydatów opozycji było jeszcze bardziej konkretnych – obiecywali walkę o lepsze warunki