Wieści dyplomatyczne z ostatnich dni są takie: Tomasz Szatkowski, niedawny ambasador przy NATO, był w wąskiej grupie kandydatów na stanowisko zastępcy sekretarza generalnego NATO. Ale minister Sikorski go odwołał, więc przepadł. Mateusz Morawiecki z kolei rozmawiał z premier Włoch Giorgią Meloni i m.in. namawiał ją, by Włochy nie udzieliły agrément kandydatowi RP na ambasadora w Rzymie, Ryszardowi Schnepfowi. Dziwne?
To rzecz znana od lat – Polska i polscy urzędnicy są niedoreprezentowani w instytucjach międzynarodowych, zarówno oenzetowskich, jak i unijnych. Jaki jest tego powód?
Po pierwsze, Polak Polakowi podstawia nogę. Jeśli ktoś jest nie z mojej partii, nie z mojej grupy – to bum! Robię wszystko, by go zatrzymać. Choć historia z Szatkowskim jest bardziej skomplikowana. Fakt, że znajdował się na krótkiej liście, nie oznacza, że dostałby stanowisko, poza tym od 15 października wiadomo było, że nie ma on przyszłości jako ambasador przy NATO i podobnie będzie w instytucjach natowskich. Mądrością MSZ byłoby zatem namówić go odpowiednio wcześniej do wycofania kandydatury (bo Duda nie pomoże), do jej podmienienia itd. Za coś. A zostawiono sprawę samą sobie. I skończyło się tak, jak musiało się skończyć.
Nawiasem mówiąc, podstawianie nogi miało miejsce szczególnie w czasach PiS. Witold Waszczykowski tym się chlubił. To on np. zatrzymał kandydaturę Tomasza Chłonia na szefa przedstawicielstwa NATO w Moskwie. Chłoń przeszedł wieloetapowe sito testów, oczekiwał tylko na akredytację naszego MSZ. I jej nie dostał. Ministerstwo w tamtym czasie hamowało też kariery innych wysokich urzędników, którzy aplikowali na stanowiska w Unii Europejskiej.
Po drugie, w ONZ czy w Unii ważny jest nie tylko kandydat, ale i państwo, które za nim stoi. To państwo musi mieć dobrą markę. W ONZ mieliśmy (i chyba wciąż mamy) kłopot, bo postrzegani jesteśmy jako mało samodzielni, wsłuchujący się w głos USA. W Unii proamerykanizm przeszkadzał Polsce mniej, ale inna rzecz miała swoją wagę – PiS. Przez osiem lat Polska miała przyklejoną gębę państwa antydemokratycznego, antyunijnego, wroga Brukseli, awanturnika itd. Ku zadowoleniu wielu. W takim klimacie trudno było o promowanie nawet niezłych kandydatów.
Trzecia kwestia – owo promowanie. Nie jest proste, trzeba to dobrze przygotować. Swego czasu były nawet w MSZ powoływane zespoły, które taką politykę miały prowadzić, ale efektów to nie przyniosło…
Przypomnijmy więc zasady: trzeba najpierw mieć przygotowany kalendarz wyborczy, ale taki z wyprzedzeniem przynajmniej dwóch-trzech lat, by wiedzieć, jakie wybory i gdzie będą miały miejsce. To jest czas na zawieranie różnych koalicji, różne zabiegi, w grę wchodzą i takie sprawy jak równowaga geograficzna, parytety. Pamiętajmy, kandydowanie ad hoc to pewna porażka. Tak jak przegrana Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach na stanowisko sekretarza generalnego Rady Europy w roku 2009. Przegrał wówczas z byłym premierem Norwegii Jaglandem 80:165.
I teraz jest okazja, by niektóre kwestie naprawić. Będzie nią przewodnictwo Polski w Unii Europejskiej w pierwszej połowie 2025 r. Jego sprawne przeprowadzenie może zmienić obraz Polski. Może też wylansować grupę urzędników.
To może się udać. I nie warto tego zmarnować.









