Niech Andrzej Celiński trzyma się z dala od ludzi, którzy trwonią swoją lewicowość w ciemnych interesach, na biznesowych bankietach i balach dorobkiewiczów Jeśli Andrzej Celiński mówi, że „Jestem już u siebie” (tytuł wywiadu dla Trybuny, 26-27.04.br.), jest to bardzo znacząca informacja, zwłaszcza w tak trudnym dla SLD okresie. Dla sympatyzujących z lewicą, chociaż niezorganizowanych, jak ja, wypowiedzi Andrzeja Celińskiego na temat Sojuszu – partii rządzącej – są miarą rzeczy, poziomem odniesienia, wreszcie testem intencji największego ugrupowania politycznego. Zastrzega jednocześnie, iż czuje się nadal związany myślami, korzeniami i pamięcią ze swoim środowiskiem i z tego powodu zawsze już pozostanie trochę z boku. Nie chodzi, jak zrozumiałem, o jakieś wewnętrzne rozterki, ideowe rozdarcie, lecz o przeszłość, rodowód, przebytą drogę. W sprawach bieżących, jak sam mówi, wobec zdarzeń i zachowań, które uważa za szkodliwe dla Polski, dla lewicy, dla SLD, nie zamierza się dystansować, chce być sobą, zajmować stanowisko, piętnować zło. A ma do tego tytuł nie tylko moralny, KOR-owski glejt na lewicowość, ale i kwalifikacje zawodowe, przecież to praktykujący socjolog, ceniony analityk rzeczywistości społecznej, ekonomicznej i politycznej. Powiem, że ten lekko zaznaczony dystans nawet mi odpowiada, lecz zarazem prowokuje do wypowiedzi, tym bardziej że skłaniają ku temu jeszcze inne fragmenty wywiadu. Przecież mówi człowiek lewicy, związany z nią od wczesnej młodości, wiceprzewodniczący partii, chociażby właśnie z tych powodów od początku powinien być u siebie! Takim ludziom jak On, Jacek Kuroń, Karol Modzelewski należą się honorowe tytułu i legitymacje w każdej partii lewicowej, jeśli tylko zechcą je przyjąć. Dobrze się stało, że Andrzej Celiński wybrał partię najsilniejszą, o największym poparciu społecznym i możliwościach działania. Dobrze, że jest w ugrupowaniu, które nie może sobie pozwolić na błędne decyzje, fałszywe wybory, prywatę itp. pokusy, bowiem generują one szkody ogólnospołeczne. Co zresztą widać na licznych ostatnio przykładach. Niech więc korzysta ze świadectwa moralności, swojego specjalnego statusu, wyjątkowej pozycji w Sojuszu i trzyma dystans do niektórych partyjnych współtowarzyszy, którzy, dla przykładu, chcieliby przesunąć SLD do centrum, czyli bardziej w prawo, co logiczne, chociaż wprost o tym się nie mówi. Niech broni swoją partię przed pazernym, lewym biznesem, jej instrumentalnym wykorzystywaniem przez nuworyszy. Niech trzyma się z dala od ludzi, którzy trwonią swoją lewicowość w ciemnych interesach, na biznesowych bankietach i balach dorobkiewiczów. Niech stroni od „pragmatycznych” liderów, mizdrzących się do czarnych hierarchów znanych z nieprzejednanej wrogości do lewicy. (Powinno się zmuszać do przeczytania niechby jednego tekstu abp. Życińskiego. W ostatnim naubliżał senatorom i w ogóle ludziom z SLD, pisząc o ich ideologicznym tupecie i cynizmie, o obecnej demokracji nomenklaturowej i arogancji „elit”, że doprowadzili teraz Polskę do „stanu po potopie”). I tu dochodzimy do następnej subtelności poruszonej przez Andrzeja Celińskiego w rozmowie z dziennikarzem „Trybuny”. Jak powiada przewodniczący, jego partia c i ą g l e traktowana jest przez elity polityczne, ale też niemałą część Polaków jako „partia specjalnych, czyli mniejszych praw”. Ja wiem – przyznaje Celiński – że to piekielnie irytuje ludzi SLD, ale jeśli opisujemy rzeczywistość polityczną, to jest to opis prawdziwy. Pierwsze słyszę o mniejszych prawach Sojuszu. Nic dziwnego, że to irytuje, zawsze dotąd mówiło się, że tej partii „mniej wolno”. A to nie to samo. Zależy, co ma się na myśli. Z pewnością mniej wolno niektórym członkom, zwłaszcza wywodzącym się z aparatu PZPR, czy osobom ze stanowisk kierowniczych w PRL z nomenklaturowego nadania. W tym samym stopniu również każdej dzisiejszej władzy mniej wolno. Prędzej czy później też ją rozliczą. Częścią SLD są ludzie biznesu, nic w tym złego, że w nowych realiach ustrojowych potrafili się dostosować szybciej niż inni do zmieniającej się rzeczywistości i dorobili się – byle uczciwie – wystarczających pieniędzy, żeby poczuć ich siłę. Szukają nowych możliwości rozwoju, a wiedzą, że takie można znaleźć przy partii trzymającej władzę. Rodzi to różne pokusy, pułapki i niebezpieczeństwa obligujące kierownictwo do czujności. Liderzy partii lewicowej w kontaktach z biznesem muszą być poza podejrzeniem. Owszem, SLD mniej wolno, bo to partia lewicowa i właśnie dlatego musi wystrzegać się wszystkiego, co stawia ją w dwuznacznej sytuacji wobec programowych haseł i statutowych obowiązków.
Tagi:
Stanisław Kwiatkowski









