Długi weekend

Długi weekend pozwala na zdarzenia nie całkiem przewidziane. Podczas długiego weekendu więc kupiłem przypadkowo na straganie antykwarycznym w Kazimierzu Dolnym niewielką, bo nie dokończoną, książeczkę Leopolda Tyrmanda “Wędrówki i myśli porucznika Stukułki”, którą przeczytałem ze wzruszeniem. Nie dlatego, że co trafniejsze myśli z tego utworu znałem już z opowiadań autora, przypominając sobie teraz nasze rozmowy, ani też nie dlatego, że w świetle “Stukułki” Tyrmand prezentuje się jednak całkowicie inaczej niż przedstawiają go jego dzisiejsi hagiografowie. Prostowanie ich opinii byłoby jednak trudem równie jałowym, jak korygowanie sądów i faktów, podawanych przez panie Bikont i Szczęsną, które na łamach “Gazety Wyborczej” postanowiły dać portret polskiego środowiska literackiego po wojnie, nie mając o nim pojęcia i pisząc zapewne w oparciu o wspomnienia nieżyjącej już Wilhelminy Skulskiej, a więc osoby, która ostatnie lata swojego życia poświęciła pracowitemu wysiłkowi zapomnienia o wszystkim, o czym wiedziała naprawdę i w czym uczestniczyła. Ale nie o to chodzi. Z nie dokończonej książeczki Tyrmanda odezwał się do mnie znowu jego rezonerski sposób myślenia, w którym najbardziej błahe i banalne fakty stanowiły podstawę do śmiałych i zachwycających, choć często przewrotnych syntez. Dzisiejsi apologeci Tyrmanda wyobrażają go sobie jako uduchowionego antykomunistycznego cymbała, żonglującego wzniosłymi frazesami. Tymczasem jego prawdziwą pasją było śledzenie szczegółów, z których starał się budować własne uniwersalne wizje. Tyrmand szczerze nienawidził patetycznych, przefarbowanych dysydentów, pamiętam też jego zdanie, że niepiśmienny kołchoźnik spod Kurska lepiej rozumie istotę komunizmu niż wszyscy dysponujący archiwami CIA i całą Biblioteką Kongresu amerykańscy “kremlinolodzy” razem wzięci. Otóż pod wpływem lektury “Stukułki”, spędzając najdłuższy weekend w Kazimierzu Dolnym, zastanawiałem się chwilami, co właściwie zauważyłby teraz jego autor z przemian i zdobyczy, jakie osiągnął naród polski w dziesięć lat po wielkim przewrocie. Oczywiście, że zauważyłby zapewne doniosły fakt odzyskania niepodległości, nad czym jednak, jak sądzę, niezbyt by się rozwodził, uważając słusznie, że w Polsce niepodległość odzyskuje się równie znienacka, jak ją traci. O tym właśnie przeczytać można w “Stukułce”. Natomiast znacznie więcej uwagi poświęciłby szczegółom, które świadczą o przemianach trwałych i gruntownych. Takim na przykład, że w ogromnej większości restauracyjek i knajpek Kazimierza w karcie dań skurczył się ogromnie dział wyrobów wieprzowych na rzecz rozbudowującego się imponująco działu jarzyn i sałat. Polacy, albo ich część przynajmniej, zaczęli po prostu inaczej jadać, podobno w sposób zdrowszy, z pewnością zaś bardziej okcydentalny. Nie wątpię, że to spostrzeżenie spotkałoby się u Tyrmanda z komentarzem historycznym przypominającym, że właśnie na niedoborze mięsa wieprzowego wielokrotnie potykała się komuna, a klasy pracujące nie szczędziły krwi w obronie wieprzowiny. Paradoks więc polega na tym, że obecna zmiana gustów kulinarnych byłaby błogosławieństwem dla ekonomistów z okresu Gomułki, pod warunkiem wszakże, że byliby oni zdolni dostarczyć należytą ilość sałaty. Widocznie jednak dla reorientacji kulinarnej niezbędna była reorientacja polityczna, co Tyrmand podkreślałby z lubością, będąc rzecznikiem przewagi ducha nad materią. Drugim spostrzeżeniem, które nie uszłoby uwagi pisarza, byłby pewnie standard toalet. W tej dziedzinie, jak i w poprzedniej zresztą, trudno mówić o ostatecznym zwycięstwie, ale sama idea czystej toalety wygląda już na ideę aprobowaną, nie zaś, jak dotąd, odrzucaną ze wstrętem. “Stukułka”, alter ego autora, uznałby to zapewne za postęp laicyzacji, ponieważ w postaci troski o toalety potrzeby fizyczne stają na równi z duchowymi i budownictwo sanitarne stara się sprostać sakralnemu, które dominuje w Polsce od stuleci. O zmianie etosu społecznego z egalitarnego na elitarny świadczyłaby koncepcja czystego samochodu. W czasach, kiedy Tyrmand mieszkał w Warszawie, czysty samochód nie był w szczególnie dobrym tonie, nawet jego słynny opel, którym woził grono przyjaciół na zamknięte pokazy filmowe na ulicę Puławską, nie wyróżniał się, o ile dobrze pamiętam, szczególnym blaskiem. Szanowano wówczas samochody zabłocone, z zachlapaną szybą, co miało choć po części zacierać źle widzianą wyższość zmotoryzowanych nad resztą pracującej ludności. Dziś uderzają samochody umyte i świecące prestiżowo, co zbliża nas silniej do etosu cywilizacji Zachodu niż uczestnictwo w NATO. Na koniec autora “Złego” zastanowiłby z pewnością całkowicie nowy i nieznany w jego czasach typ młodego Polaka,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2000, 2000

Kategorie: Felietony