Dobrze rozpoznane osiedle to takie, na którym zna się imię każdego psa. Dopiero wtedy osiedle otwiera się jak pudełko. Chyba poznałam imię ostatniego psa, bo osiedle stało się dziwnie ciepłe, jakby zapanował tu mikroklimat. Ale nawet gdyby naraz wyszło 200 psów ze swoich mieszkań, 200 świnek morskich i 50 kilo chomików – i tak nie zrobiłoby się od tego gorąco. I przecież nie dlatego znalazłam ostatnio w nocy dziesiątkę kier – wklejoną w chodnik jak w ramkę. „Gdzieś musi być pieprzony król!”, pomyślałam. Do szukania przyłączył się sąsiad, który wychodzi ze swoim rysunkowym psem (na jego sierść składa się chaos białych i czarnych kresek). Była godz. 1, nie spodziewałam się towarzystwa. A tu – kolejny pan, majętny terapeuta koni. Z jakąś jakby pianką na smyczy. Pianka piszczy, tak okazuje radość. Chodzimy po błocie. Króla nie ma, ale jest sytuacja. „Czy konie opowiadają panu swoje sny?”, pytam. Terapeuta jest jak pruski żołnierz, mierzy mnie surowo wzrokiem i mówi: „Tak, na swój sposób”. Wokół nie ma już żadnych kart. Partię uznajemy za nierozegraną. Psy znów dzielą się na trzy i każdy idzie w stronę swojego mieszkania. Mój korytarz pachnie ziołem. Ktoś tu namiętnie kopci, czuję się jak w londyńskim bloku, gdzie koleżanka z Polski zamieszkała z muzykiem. Mieli niezłą plantację na balkonie. Thomas czule podlewał swoje drzewka, dzwoniąc jak wielebny złotymi bransoletami, które zaciskały mu się na przegubach. Każdy ma jakiś zapach, który kojarzy mu się z domem. Przechodzimy z psem przez korytarz i widzę, że naprzeciwko mojego mieszkania wisi karteczka, której tu wcześniej nie było. Właściwie to spora karta, prawie plakat. Napisano na nim brązową kredką wielkimi, koślawymi literami: „Pizzeria Jurka. Wkrótce otwarcie”. Po wejściu do mieszkania daję psu bizona, on je, a ja wracam na klatkę schodową i dopisuję do ogłoszenia zamówienie i swój numer telefonu. Proszę o pizzę ze szpinakiem. Śmieję się zadowolona z siebie. Jest 1.30; włączam w kuchni muzykę, nastawiam wodę na herbatę, opanowuje mnie nocne bezmózgowie. Pływam sobie we własnej głowie, patrzę na pomarańczowe lampy przy parkingu. W radiu ktoś kogoś kocha, coś tam, coś tam, szklana pogoda, szyby niebieskie, nigdy więcej nie tańcz ze mną i kiss my neck. I nagle pukanie. Otwieram drzwi, a tam zupełnie niezaspany ośmiolatek z białymi loczkami, znaczy sąsiadek z naprzeciwka. W czerwonym fartuszku obsypanym mąką. „Czy zamawiała pani pizzę?”, pyta. „Zamawiałam”, odpowiadam zdumiona. „Z czerwonymi czy zielonymi papryczkami?”. „Z zielonymi”. „Za 40 minut dostawa”. Jest 1.45. Robię się bardzo głodna. „Co za historia! – myślę. – Prawie stoliczku nakryj się”. Może to przez to zioło? Sąsiad non stop zapewnia mikrodawkowanie, może stąd ten głód? Tymczasem zabieram się do czytania wierszy z nowej książki Miłosza Biedrzyckiego, czas mija szybko, wkrótce pukanie powtarza się i odbieram pizzę. Płacę i daję napiwek za dostawę do domu, zwłaszcza że cena jest czuła i pełna litości dla osoby piszącej. Sąsiadek żegna się z poważną miną. Pizza ma kształt wielkiego, rozlanego serca i jest doskonała. Takich nocy nie było wcześniej na tym osiedlu, nawet latem. To tylko dowód na to, że zawsze trzeba poznać imiona – do ostatniego psa. Wtedy dopiero osiedle się otwiera. Drugiego wieczoru, po dniu ciężkim od trudnych zdań, udaję się do Żabki po makaron. Wchodzę i widzę poruszenie – zarumieniona córka właścicielki i dwie sprzedawczynie rozkładają na półkach towar, są dziwnie podekscytowane. „Ale temu łysemu to chyba paznokieć wyrwałam – śmieje się jedna. – Widziałaś ich miny? Ha, ha! Już tu nie wrócą. Aha, i ostrzegłam inne Żabki”. Pytam, o czym mówią, bo się znamy, lubimy. A one, że przegoniły trzech chłopaków, co nabrali se piwa za darmo i wafelków dla smaku. Jeden dostał kopa w dupę, drugi stracił kępkę włosów, trzeci paznokieć. „To straszne! – mówię. – Dzwoniłyście na policję?”. „A nie – mówi ta pierwsza. – Nie, oni tu już nie przyjdą”. Udostępnij: Kliknij, aby udostępnić na Facebooku (Otwiera się w nowym oknie) Facebook Kliknij, aby udostępnić na X (Otwiera się









