Enigma pod choinką

Enigma pod choinką

Ile razy można powtarzać to samo? Na przykład, że tzw. polityka historyczna to contradictio in adiecto – albo historia, albo polityka. Jeżeli dostosowuje się odczytywanie historii do dzisiejszych zapotrzebowań politycznych, ambicji narodowych i sloganów, już w punkcie wyjścia popełnia się fałsz. Niby to proste i elementarne, a jednak „polityka historyczna” niczym potwór z Loch Ness wciąż wysuwa z odmętów cyniczną mordę. Dzisiaj znowu.
Na początek drobny przykładzik. Przeczytałem właśnie w „L’Express” (2-8 grudnia 2015 r.) obszerne dossier o pokonaniu tajemnic Enigmy – hitlerowskiej maszyny szyfrującej, co miało niemały wpływ na losy późniejszej wojny. Autorzy Eric Pelletier i Romain Rosso opisują niesłychanie skuteczną współpracę trzech wywiadów: brytyjskiego, francuskiego i polskiego, która doprowadziła do fantastycznego skutku. Polacy odgrywali w niej rolę, w największym uproszczeniu, matematyczno-intelektualną, Francuzi – tradycyjnie szpiegowską, udało im się pozyskać zdrajców, których informacje były bezcenne dla polskich profesorów, Anglicy natomiast zajmowali się koordynacją i techniką. W gorączkowo wymienianych depeszach Paryż miał kod X, Londyn – Y, a Warszawa – Z. I wreszcie udało się! Ogromny sukces! Ileż jednak się naczytałem, że to tylko Polacy złamali Enigmę, a brzydcy Brytyjczycy sobie przyznają wszystkie zasługi. O Francuzach nikt nawet nie wspominał. Patrząc obiektywnie, było to tak po 33%, a może Polacy 50%, oni zaś po 25%. Nie po to jednak jest polityka historyczna, żebyśmy choć ułamek oddawali walkowerem. Nie ma w niej miejsca na dzielenie się sławą ani mędrkowanie o współpracy między narodami. Polska ci jest Enigma, bo wiarę w naszą nieposzlakowaną wielkość utwierdza i zaspokaja.
Czy my w ogóle cokolwiek komukolwiek zawdzięczamy? W 1918 r. zmartwychwstało państwo polskie. Piłsudski wrócił z Magdeburga, powstanie wielkopolskie, powstania śląskie… Któż u nas choćby się zająknie, że nie miałoby to najmniejszego realnego znaczenia, gdyby nie polityczna wola ententy, w przypadku zaś Rzeczypospolitej przede wszystkim Francji, która wobec bolszewizacji Rosji starała się ze wszystkich sił znaleźć nowego sojusznika na tyłach Niemiec. Owszem, Roman Dmowski uwijał się w Wersalu jak w ukropie, cóż by jednak zdziałał, gdyby nie znalazł przychylnych rozmówców? Zaiste na nic by się zdała nawet modernistyczna grzywa Paderewskiego. Potem, w 1920 r., pokonaliśmy czerwonych pod Warszawą. Żaden z poważnych historyków nie zaprzecza dzisiaj, że koncepcję bitwy zawdzięczamy Piłsudskiemu, nie gen. Maxime’owi Weygandowi ani tym bardziej młodemu podówczas porucznikowi de Gaulle’owi. Pytanie brzmi jednak: czyimi karabinami i czyją amunicją zwycięstwo zostało osiągnięte? Przyjęta ogólnie jest pogardliwa odpowiedź, że Francuzi sprzedawali nam (nie wspomina się już, po jak korzystnych cenach, ani tym bardziej, że czasem dawali za darmo) broń „z demobilu”. Owszem, przekazywali nam nadwyżkę im już niepotrzebną. Ale było to przecież uzbrojenie pozostające nadal na wyposażeniu armii francuskiej. Nie przeterminowane samoloty, jakie oferują dzisiaj III Rzeczypospolitej za niebotyczne ceny Amerykanie, tylko to, czego armia znad Sekwany również w tym czasie używała. Jaki ma w tym kontekście sens słowo demobil? Jakiś prostak mógłby prymitywnie odczytać dosłownie: „broń, która pozostała po demobilizacji i redukcji kadrowej armii republiki”. Ale przecież nie o to chodzi. Prawidłowe, polityczno-historyczne odczytanie terminu brzmi: dostawaliśmy bezużyteczny złom, ale my, Polacy, i tak rozgromiliśmy wroga dzięki ks. Skorupce, Maryi, która pofatygowała się do Radzymina, i hukowi dwururek onegdysiejszą, powstańczą krwią uświęconych.
W tym samym duchu sięgać można i w zamierzchłe dzieje. Każde polskie dziecko wie, że Mieszko I odebrał chrzest „z rąk Dąbrówki”, czyli ściślej jakiegoś kapłana, najprawdopodobniej Jordana, przybyłego z jej orszakiem. Miało się tak stać dlatego, żeby uniknąć namaszczenia z teutońskiej łaski. Wiadomo, narodowy to elementarz: „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”, a więc tym bardziej chrzcił naszych książąt i stawał u podwalin chrześcijaństwa w Polsce. Problem w tym jednak, że Czechy podlegały w owym czasie Kościołowi Rzeszy (biskupowi ratyzbońskiemu), bez zgody, a zapewne inicjatywy którego, a więc pośrednio i Ottona I, rzecz byłaby niemożliwa. Podobnie uczy się w nadwiślańskich szkołach o nieustannym zmaganiu się Piastów z germańskim Drang nach Osten i zapomina zupełnie, że np. Kazimierz I został Odnowicielem dzięki mieczom niemieckiego rycerstwa. I tak dalej, i tak dalej, panie dzieju. Z tym że tych parę przykładzików dotyczy spraw w jakiejś mierze zagranicznych, są więc i kronikarze drugiej strony, co zmusza do minimalnej ostrożności. Dopiero przy sprawach polsko-polskich może sobie „polityk historyczny” pofolgować.
Ale o tym już następnym razem.
PS Niech państwu pod choinką nie zaszkodzi, że owo drzewko też bynajmniej nie ojczysty ma rodowód, podobnie zresztą jak zwyczaj obdarzania się w Wigilię, a nawet siano pod obrusem.

Wydanie: 2015, 52/2015

Kategorie: Ludwik Stomma

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy