Facet z plecakiem – rozmowa z Jackiem Czarneckim

Facet z plecakiem – rozmowa z Jackiem Czarneckim

W miejscach, gdzie toczy się wojna i panuje prawne bezhołowie, zanikają resztki hamulców czy moralności. Ludzie zaczynają się zabijać

 

Jacek Czarnecki – reporter wojenny oraz sejmowy, dziennikarz radiowy, od 1992 r. związany z Radiem ZET. Nadawał relacje m.in. z wojen w Jugosławii, Bośni, Kosowie, Libanie, Iraku. Jako jeden z nielicznych polskich dziennikarzy relacjonował konflikt w Ruandzie.

 

Opowiadałeś kiedyś piękną historię o tym, jak jednak zdecydowałeś się podróżować w nocy.

– To było w Ruandzie. Niewiele razy złamałem tę żelazną regułę, żeby nie podróżować w nocy, ale to prawda, w Ruandzie tak się stało. Wracałem akurat z Zairu, bazę miałem w Kigali u księży pallotynów, a przed sobą ze 100-150 km do przejechania przez góry od granicy ruandyjsko-zairskiej. Tyle że w Afryce te 100 km to nie godzina, ale kilka godzin jazdy. Wcześniej, kiedy po pobycie w Zairze znowu trafiłem na stronę ruandyjską, musiałem nadać materiał. Z Zairu nie mogłem tego zrobić, bo wprawdzie miałem telefon satelitarny, ale zepsuty. Znałem ludzi z różnych ekip, akurat trafili się Francuzi z telewizji France 2, a ponieważ pracowałem z nimi w stanie wojennym jeszcze w Polsce, znaliśmy się, mieliśmy wspólnych znajomych, więc oni od czasu do czasu mi pomagali. Wtedy też mi pomogli, bo użyczyli mi swojego satelity, żebym mógł nadawać relacje. Nadawałem je z przygranicznego hotelu w Gisenyi, nad jeziorem Kiwu. Już po wszystkim chciałem się dowiedzieć, ile tam kosztuje nocleg, a chłopaki mówią: „Facet, 150 dolców!”. Niestety, to był cały mój majątek. Jednocześnie wiedziałem, że transport do Kigali też kosztuje 150 dol. Była 16, dwie godziny do zmroku. Zdawałem sobie sprawę, że nie dojadę za dnia do Kigali, ale wiedziałem też, że nie mogę zostać, gdzie byłem, bo nie wiadomo, kiedy wrócę do Kigali, a chciałem tam wrócić. Więc wynająłem samochód.

Jedziemy z kierowcą, zapada zmrok. Kierowca, cały popielaty na twarzy, wciąż pochlipuje: „Boże, po co ja cię zabrałem! Zabiją nas!”. Mówię człowiekowi: „Stary, jakby co, zabiją tylko mnie”, a on: „Ciebie zabiją, zabiorą ci wszystko, a mnie zabiją, żeby nie było świadków. Zginę za 150 dolarów!”. I tak cały czas. I rzeczywiście różne patrole mijaliśmy, to znaczy wychodzili z lasu różni ludzie z kałachami. Padał deszcz, oni byli w takich wielkich pelerynach. Patrzyłem tylko pod te peleryny, czy mają na nogach sandały, czy gumowce. W gumowcach chodziła armia, w sandałach chodzili Hutu i bandyci. Więc cały czas patrzyłem i oddychałem z ulgą: „Uff, gumowce”, jedziemy dalej, następni – gumowce, gumowce. Wreszcie wjeżdżamy na jakąś górę, widzę łunę świateł miasta, a w Ruandzie nie ma innego miejsca, gdzie może być taka łuna, tylko Kigali – zobaczyłem więc światła wielkiego miasta. I nagle samochód zaczął nawalać, w silniku coś rzęziło. Zacząłem się modlić: „Żeby tylko dojechać, to już naprawdę nie jest daleko. Boże, dojedźmy, nie stójmy tu w lesie”. Naprawdę bałem się, że nas zabiją. Bandy Hutu chodziły i rabowały, kogo popadło. Co chwila krążyły opowieści, że jechał samochód, zatrzymali go, zabili ludzi, pobili ludzi, zabrali, co się dało. A ten mój kierowca na okrągło: że jak jest biały na pokładzie, to na pewno go zbiją, zabiorą wszystko i żeby nie było świadków, z nim też zrobią porządek.

Ale udało się, dojechaliśmy. Księża pallotyni nie chcieli mi otworzyć bramy, bo przyjechałem sporo po zmroku. Waliłem w nią pięściami, bo nie było wtedy jeszcze telefonów komórkowych. Postanowiłem, że najwyżej posiedzę pod bramą. Obok było więzienie, więc okolica w miarę spokojna. (…)

W miejscach, gdzie toczy się wojna, gdzie panuje prawne bezhołowie, zanikają resztki hamulców czy moralności. Ludzie zaczynają się zabijać. Dlaczego Irakijczycy opowiadają, że za Saddama to było dobrze, policjant nie musiał nawet chodzić z pałką, a teraz jest strasznie, bo policjanci nawet w grupie są zabijani? Czemu tak się stało? Właśnie dlatego, że reżim, który nad nimi siedział, jednocześnie ich pilnował i bandytyzm trzymał w ryzach twardą ręką. W pewnym momencie więzienia się otworzyły, przyszli humanitarni Amerykanie – hulaj dusza, piekła nie ma. Można komuś zabrać z domu wszystko, przyjść z kałachem, postawić rodzinę pod ścianą, obrabować, a jak stawiają opór, to ich zastrzelić.

W Afryce jest podobnie: niestety, gwałt stoi na porządku dziennym. Nasze panie z organizacji kobiecych, gdyby tam pojechały, chwyciłyby się za głowy. Gdyby porozmawiały ze zgwałconymi kobietami i zapytały, co one czują, to być może usłyszałyby w odpowiedzi: „No cóż, przyszli ci – zgwałcili, przyszli tamci – zgwałcili, przyjdą następni – zgwałcą”. To niepojęte, ale mam taką rozmowę z siostrami zakonnymi z Zairu, dla których „co armia, to gwałt”. Dotarłem tam po trzeciej fali wojska, więc siostry były po „trzeciej fali gwałtu”. To jak na przykład po przejściu sowieckiej armii w 1945 r. Takie sceny wciąż się dzieją. (…)

Czułeś się odpowiedzialny za innych?

– Nie. Na wojnie, w sytuacji zagrożenia, nie ma ludzi odpowiedzialnych za innych. Ja na przykład zawsze chciałem jeździć sam. Miałem propozycję, żeby pracować w telewizji, ale ją odrzuciłem. Nie chciałem jeździć z ekipą telewizyjną, za którą musiałbym się czuć odpowiedzialny. Jak gdzieś się pcham, to biorę to na swoje barki, na swoje ryzyko, na swoje sumienie. Moja rana, moja śmierć jest na mojej głowie. Nie chcę mówić jakiemuś Frankowi z kamerą, która waży 10 kilo: „Franek, teraz biegniesz!”. A co by było, gdybym pomylił się o jeden pocisk, facet miałby go w magazynku i akurat by Franka trafił? Dlatego zawsze, mimo że nieraz pracowaliśmy w grupie, uważałem się za samotnika. Owszem, pomagałem, odradzałem, bo jak się ma kolegę koło siebie, to po co dać mu się zabić?

Kiedyś zgłosił się do mnie pewien dziennikarz: „Słuchaj, chcę jechać z tobą, bo sam się boję”, to mu powiedziałem: „Facet, jak przeszarżujesz, jak zobaczę, że za dużo ryzykujesz, to się rozstajemy. Ja nie chcę być bohaterem, ja chcę być reporterem”. Facet przeszarżował i się rozstaliśmy. Są takie sytuacje, że ktoś chce mieć za wszelką cenę newsa, bo redakcja naciska. Człowiek odbiera telefony od szefa, że tu Angole piszą to, Amerykanie piszą tamto, a ty nic nie piszesz, same bzdety.

I takie naciski wywierano na niektórych?

– Mogę wymienić trzy wielkie redakcje, których szefowie dzwonili i naciskali na dziennikarzy, że mają coś zrobić, że nic ich nie interesuje, nie obchodzi ich faktyczny stan rzeczy – chcą mieć newsa i już! Nie będę przytaczał, jakie słowa padały. Wstyd powtarzać. Dziennikarze byli naciskani i wiedzieli, że jak wrócą do kraju, a nie będzie tak jak u Anglików czy Amerykanów, to będzie kiepsko. Szukali newsa za wszelką cenę, często głupio.

Co im wtedy mówiłeś?

– O jednym przypadku dowiedziałem się dopiero w kraju. Dwaj kolesie napisali coś, czego nie powinni byli pisać. Gdyby „ktoś” mieszkający w naszym kraju doniósł obywatelom tamtego państwa o tym, o czym przeczytał w gazetach, to mógłby narazić na szwank życie naszych żołnierzy. Są pewne sytuacje tu w Polsce, na przykład jakaś afera w wojsku. Możemy ją opisywać, generał kradnie – proszę bardzo, szeregowiec kradnie – proszę bardzo, jak najbardziej pisać, ale są pewne rzeczy, których nie można ujawniać, gdy nasi żołnierze są na misji. Gdy są otoczeni przez wrogów i gdy każdej nocy, a nawet każdego dnia, grozi im śmierć. To, że ktoś robi coś złego albo że ktoś mówi coś złego na obywateli danego kraju, powinno zostać w czterech ścianach. Jeśli takie informacje zaczynają pojawiać się w mediach, to tworzy się zły klimat wokół wszystkich żołnierzy.

Etyka dziennikarska wymaga odpowiedzialności również za tych, o których się mówi. Jeśli dziennikarz jest świadkiem takich sytuacji, to w tym konkretnym momencie nie powinien ich opisywać. Niech je sobie opisze za pięć lat w swoich pamiętnikach, lecz nie dzisiaj.

Albo inna sytuacja: był taki koleś, który bardzo chciał się wyrwać ze swojej gazety do lepszego czasopisma i musiał czymś zabłysnąć. Koniecznie chciał być gdzieś pierwszy. Wszyscy mówią: „Nie jedź tam”. Nawet fotografowie. Tyle że on musiał napisać coś mocnego. Dostał mocne bęcki, miał szczęście, że nie zginął. Mam taką zasadę, że jeśli ktoś poważny, na przykład fotograf z wielkiej agencji, z gigantycznym stażem, mówi mi: „Tam się nie jedzie, bo tam jest śmierć”, to tam nie jadę. Przynajmniej na razie. Poczekam. Zluzuję. Trzeba od czasu do czasu wypuścić parę z głowy. A są i tacy, którzy gdy wszyscy mówią: „Nie jedź”, to właś­nie jadą. Zdarzają się różne przykre historie. Nieraz dramaty. (…)

(…) Widziałeś makabryczne obrazki, a każdy ma jakiś próg wytrzymałości.

– Kiedyś widziałem odkrywanie masowego grobu w Zairze. Byłem tego świadkiem. Przyjechałem tam z ludźmi, którzy mieli odkopać ten grób i spalić trupy. Rzygałem dwie godziny, a potem wsiadłem do samochodu i pojechałem. Do dzisiaj mam stamtąd tylko czarno-białe wideo w głowie. Nie pamiętam żadnego dźwięku, tylko obrazki i zapach. Nic więcej. Nie zrobiłem ani jednego zdjęcia, chociaż aparat wisiał mi, o tutaj, na pasku. Nie byłem w stanie zrobić zdjęcia, nie byłem w stanie nic nagrać. Nic. Realnie mnie tam nie było, realnie to był koszmarny sen.

Nie miałeś poczucia bezsilności? Rozmawiałeś z wielokrotnie zgwałconymi zakonnicami i wiedziałeś, że jak wyjedziesz, to przyjdzie kolejne wojsko i znowu je zgwałci. Wiedziałeś, że nic nie możesz zrobić.

– Nie jest tak, że pojedziesz sobie, pogadasz z jakąś siostrą, ona ci opowie, że została zgwałcona, ty nagrasz materiał i tyle. To w człowieku zostaje. Jeszcze gorsze były sytuacje, gdy ludzie stamtąd prosili o pomoc, a ja miałem świadomość, że nie jestem w stanie im pomóc.

To rzeczywiście jeszcze gorzej!

– Tak, gorzej. Z tym sobie trzeba dać radę. Trzeba w sobie wyrobić jakąś taką… powiem tak – dozę świniowatości. Bo jest człowiek, który mówi: „Pomóż mi, zabierz mnie stąd”. A ty nic nie możesz z tym zrobić.

Miałeś takie sytuacje?

– Miałem. Oczywiście, że miałem. W Iraku, w Afganistanie, w Ruandzie nie, ale w Kosowie – owszem.

Kto cię prosił o pomoc?

– Najczęściej moi tłumacze albo moi kierowcy. Chcieli, żeby ich stamtąd wyrwać, coś załatwić, poznać z kimś, kto może im ułatwić wyjazd. Akurat to ostatnie było możliwe. (…)

Jak tak się na ciebie, Jacek, patrzy, to jesteś mocno wojskowy. Nawet buty masz takie, jakie w Iraku nosili żołnierze.

– Bo to są najbardziej higieniczne buty świata. Mnie się zawsze bardzo pociły nogi i odkąd zacząłem nosić buty… nie będę krył… lubelskiej firmy Protektor, która szyła buty dla Bundes­wehry, a potem dla polskiego wojska, to przestałem mieć ten problem. Tyle że wojsko już nie kupuje w Protektorze butów i pewnie firma upadnie. Ale mam zapas tego obuwia.

Cały strój masz bardzo militarny.

– Jestem z tego znany.

To właśnie dlatego, że tak bardzo interesuje cię wojsko?

– Zawsze nosiłem wojskowe ubrania, bo zawsze mnie ciągnęło do wojska. Nawet milicja za komuny rozbierała mnie z wojskowych ciuchów. Za komuny wiedziałem, że nie mogę być w wojsku, bo wojsko było komunistyczne. Byłem z poboru, bo musiałem być. Wyszedłem z więzienia, poszedłem do wojska. A później znalazłem sobie inny sposób na realizację marzeń. Tylko na wojnie nie noszę wojskowych ciuchów.

Na wojnie trzeba ubierać się tak jak miejscowi, a nie jak żołnierze, prawda?

– Właśnie tak. Nawet gdybym w tym stroju – buty są wojskowe, spodnie i koszula cywilne – pojechał do Afganistanu, to mógłbym mieć problemy. Takie ubrania noszą kontraktorzy, czyli cywilni pracownicy, którzy byli kiedyś w wojsku – ochroniarze, uważani często za prywatne armie. Najlepsze na wojnie są dżinsy albo zwykłe płócienne spodnie. Jak najmniej elementów wojskowych, bo za jedną taką rzecz można zginąć. Nie noszę na wojnie wojskowych rzeczy, oprócz obuwia, ale tego nie przeskoczę. Nie włożę na długi wyjazd butów, w których jest mi niewygodnie. A w tych się czuję jak w kapciach, chodzę w nich cały rok – w zimie i w lecie. Noszę wojskowe ciuchy, bo po prostu je lubię, poza tym są higieniczne, wytrzymałe, zawsze szyte mocnymi nićmi, wytrzymują dużo prania. Mam kurtki, które kupiłem… nie wiem… 15 lat temu i noszę je do tej pory. Kiedyś miałem schizę na brytyjskie ciuchy, bo z Iraku przywiozłem sobie mundur Royal Marines. Dostałem potem kilka kompletów, do dzisiaj je mam. Uważam, że są fantastyczne. To bawełniane rzeczy, idealne na upał.

Wróćmy do tego ubierania się po cywilnemu na wojnie. Wiemy, że zawsze dawałeś innym dziennikarzom rady, jak się przygotować czy choćby ubrać: zdejmij to moro, zdejmij te wojskowe spodnie, bo na własne życzenie pakujesz się w kłopoty!

– Nie mogłem komuś nie dać dobrej rady na wojnie, bo sam kiedyś korzystałem z takich rad. Mnie też ktoś kiedyś powiedział, chyba w byłej Jugosławii: „Nie noś wojskowych rzeczy”. Jak wyjdziesz na ulicę w wojskowych rzeczach, to zwracasz na siebie uwagę, zwłaszcza w tych warunkach – nawet cywilne spodnie z bocznymi kieszeniami mogą sprowadzić na ciebie nieszczęście. Ekipa jednej z polskich telewizji została pobita, dlatego że chłopak miał buty, które napastnicy uznali za wojskowe. To było w Iraku. Było bicie pistoletami po głowach, ale nie mogę powiedzieć, o kogo chodzi, bo to nigdy nie zostało upublicznione. Taki drobiazg i można mieć albo zniszczoną twarz, albo zniszczone życie.

W Kosowie spotkałem się z czymś takim, że Albańczycy z UÇK byli maksymalnie wkurzeni, kiedy zobaczyli w naszym samochodzie błękitne hełmy i błękitne kamizelki. W tamtych czasach nosiło się jeszcze ONZ-owskie rzeczy, nie miałem swojej kamizelki, więc pożyczałem. Jeździłem wtedy z AFP, oni mieli niebieskie kamizelki, więc brałem właśnie od nich. Ale przez długi czas w ogóle nie jeździłem w kamizelce kuloodpornej, miałem ją w bagażu, ale jej nie używałem, bo ciężko się w niej ucieka.

Z Estebanem [Esteban Manzanares Uyarra, dziennikarz filmowiec – przyp. red.] mieliśmy taką przygodę. Esteban miał pełną, ciężką kamizelkę z płytami przeciw pociskom z kałasznikowa. Mówię: „Po co to wozisz, człowieku? A jak zaczną strzelać, trzeba szybko wysiadać z samochodu. Zdejmuj tę kamizelkę, włożysz ją, jak wyjdziesz, bo tak będzie problem”. I jak strzelali… nie do nas, ale w ogóle strzelali, to było w Basrze… dałem po hamulcach, wyskoczyliśmy z Miładą [Jędrysik – przyp. red.] i pobiegliśmy nagrywać materiał, a Esteban, jak żółw w tej swojej kamizelce, nie mógł się wygrzebać. Jak w końcu wyskoczył, to było po zawodach. Najlepszy moment, który mógł sfilmować, przeszedł mu koło nosa. Poza tym jak wygląda dziennikarz, który idzie do miejscowych, mając na sobie kamizelkę i hełm? Zdarzały się polskie ekipy, które tak „uzbrojone” chodziły po jakiejś miejscowości, i nie wiem, czy miały dobre nagrania.

Masz jakąś pamiątkę z tych wszystkich wojen, które obsługiwałeś?

– Z każdej wojny przywoziłem pamiątki, z każdej. Mam takie miejsce, gdzie one wszystkie wiszą. Znamienna pamiątka to ta, którą przywiozłem z pierwszego polskiego checkpointu w Bośni. Poszedłem ich nagrywać. Zrobiliśmy piękną audycję, w której polscy żołnierze mieli pierwszy raz od tygodnia kontakt z rodzinami. Rodziny dzwoniły do radia, radio się łączyło ze mną, wzywałem odpowiedniego żołnierza, ten rozmawiał ze swoimi bliskimi na antenie. To był posterunek między górami, zimno jak w psiarni, minus 15. Poszedłem zrobić kupę. Nie było żadnego WC, trzeba było gdzieś iść i znaleźć sobie jakieś miejsce. Któryś żołnierz woła za mną: „Tylko na twarde!”. Nie widziałem, o co chodzi. Poszedłem, schodzę trochę z drogi, już się przymierzam, podlatują do mnie żołnierze, odciągają. „Halo, o co chodzi?” – pytam. A oni mi pokazują, że akurat kucałem na odciąg serbskiej miny POMZ. Mina wygląda jak ananas, na górze ma zapalnik, taki jak od zwykłego granatu, do tego jest przyczepiony drut, i ta mina była na niewielkim kołku w ziemi, przykryta śniegiem. Było widać tylko kawałek tego zapalnika i drut. Oni dopiero co przyjechali, nie zdążyli wszystkiego rozminować, zabezpieczyć, oznaczyć – było niebezpiecznie. Wcześ­niej byli tam Szwedzi, którzy w ogóle nie ruszali się poza teren oznaczony taśmami. I gdy przyjechałem następnym razem, chłopaki mieli tę minę już pod łóżkiem, rozbrojoną. Przywiozłem skorupę POMZ-a do domu. Jest dziś lichtarzem na świece. (…)

Pomógł ci kiedykolwiek w twojej pracy fakt, że jesteś Polakiem?

– O tak! Jechaliśmy z ekipą francuskiej AFP robić materiał o Albańczykach, którzy uciekli przed Serbami w góry. Powstawały tam całe wioski uciekinierów. Siedziałem w pancernym land roverze. Samochód był bezpieczny, ale uchyliliśmy szyby. Nagle zobaczyliśmy przed sobą żółtego mercedesa. Zajechał nam drogę. Ani się nie obejrzeliśmy, a ja i francuski dziennikarz mieliśmy kałasznikowy przystawione do głowy. Facet w mundurze przypominającym moro, ten, który do mnie mierzył, krzyczał coś niemiłosiernie, ślina mu ciekła z ust. Zapytałem tłumaczkę: „Co on mówi?”, ale ta siedziała jak skamieniała i nie mogła wydusić z siebie słowa. Ostatkiem myśli dotarło do mnie, że on mówi coś jakby „papieren”. Wyciągnąłem paszport. Człowiek w mundurze wziął go do ręki i nagle usłyszałem: „Polśka! Ja znam Polśka! Znam Ściecin, handel Polśka”. Mężczyzna uspokoił się i wyjaśnił, że dawali nam znaki, abyśmy się zatrzymali, przedstawił się jako komendant Tygrys i powiedział, że możemy jechać dalej. Podpisał nawet jakiś papier, że jesteśmy przyjaciółmi, żeby inni nie robili nam problemów. Chwilę później zatrzymał nas kolejny patrol: tym razem gości w czarnych skórzanych garniturach, z czarnymi brodami. Papier nie pomógł – szef nowego patrolu podarł go na strzępy, oznajmiając, że nazywa się komendant Lew i polecenia komendanta Tygrysa ma w głębokim poważaniu.

Ale puścił was?

– Puścił. Innym razem z Miładą i Estebanem ruszyliśmy z Nasirijji do Bagdadu. To był dzień po zdobyciu Bas­ry, tuż po porwaniu Jacka Kaczmarka i Marcina Firleja. Amerykanie wchodzili do stolicy Iraku i wszyscy ruszyli w tym kierunku. Byliśmy w Al-Kut, na ziemi niczyjej, kiedy zobaczyliśmy ludzi w dżalabijach, z kałasznikowami. To mogli być tzw. fedaini Saddama, czyli po prostu partyzanci. Zatrzymali nas. „Mamy przejebane” – pomyślałem. Kiedy jednak okazało się, że jesteśmy z Polski, jeden z nich krzyknął: „Jaruzelski good, Polska good!”. Dopiero potem okazało się, że w latach 80. Polacy zbudowali w tym mieście fabrykę broni i sporo miejscowych znalazło w niej pracę. (…)

 

Wybór, skróty i ilustracje pochodzą od redakcji

 

Całą rozmowę można przeczytać w książce Doroty Kowalskiej i Wojciecha Rogacina Korespondenci.pl. Wstrząsające historie polskich reporterów wojennych, Czarna Owca, Warszawa 2014

Wydanie: 2014, 44/2014

Kategorie: Media

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy