Gdańsk – zapyziała prowincja?

Gdańsk – zapyziała prowincja?

Moja książka mówi o tym, że nastąpiła wyprzedaż idei kultury przez politykę i polityków Rozmowa z Pawłem Huelle – pisarzem, autorem głośnej powieści „Mercedes-benz” – Czy skandal pomaga, by książka lepiej się sprzedawała? – Pewnie tak, ale sam skandal nie wystarcza. – Nie uważa się więc pan za skandalistę? – Nie. Jestem pisarzem, więc uważam, że mam prawo „spisywać czyny i rozmowy” – parafrazując Miłosza. A cały dalszy ciąg, czyli wielki szum w gdańskim środowisku w związku z osobą dr. Elefanta, który kwalifikuje pacjentów według kasy, po prostu mnie zaskoczył. – Nie czuje się pan odpowiedzialny za atmosferę wokół gdańskiego Elefanta? Senat wszczął postępowanie dyscyplinarne przeciw konkretnemu doktorowi, profesura z AMG składa oficjalne oświadczenia. A równocześnie wiem, że gdański neurochirurg utożsamiany z Elefantem czuje się osaczony. Tyle zamieszania z powodu dwóch kartek w pana książce? – Dr Elefant to postać literacka. Wszelka deszyfracja następuje poza powieścią. Oczywiście, jest problem postaw lekarzy, ich moralnej i zawodowej odpowiedzialności, korupcji i zwykłego draństwa wobec pacjentów. – Pracował pan jako wykładowca na gdańskiej Akademii Medycznej i miał osobiste doświadczenia z oddziału neurochirurgii. Operowana była pańska mama. – To nie jest ważne w tej powieści. Uczyłem studentów filozofii, a rodzinne doświadczenia to zupełnie inna sprawa. To nie ja powiedziałem, kim jest doktor Elefant. – Również „załatwia” pan w tej powieści Fizyka, absolwenta Uniwersytetu Gdańskiego, rzekomo awangardowego artystę, który po prostu był oszustem, hochsztaplerem, ale zdobył sławę w Ameryce. Wyśmiał pan też Butiora, ponoć świetnego polonistę. To zbiorowa degradacja postaw inteligencji. Ale w tym przypadku nie szukano prototypów, nikt się nie odezwał i nikt nie poczuł się dotknięty… – W tej mojej książce piszę o trzech pokoleniach polskiej inteligencji, od moich dziadków po czasy współczesne. W tej chwili destrukcyjna siła rynku, reklamy, konsupcjonizm powalają inteligencję. Yuppies i „menedżerowie różnej krwi” górują nad polską inteligencją. – Tęskni pan za hierarchicznym układem? – Pewnie tak. Jestem głęboko przywiązany do etosu polskiej inteligencji, do spraw kultury, choć wiem, że może to być postrzegane jako donkiszoteria. Moja książka mówi o tym, że nastąpiła wyprzedaż idei kultury przez politykę i polityków. – Co dzisiaj daje pisarzowi sławę? – Myślę, że to, co zawsze. Dobrze napisana książka, niezależnie od różnych socjotechnik i zabiegów marketingowych. Rynek to przypływy i odpływy mód. One dyktują, co jest na czasie, pożądane. Niezależnie jednak od takiej fluktuacji ludzie lubią literaturę. Jak się okazuje, jest ich wcale niemało, bo książki sprzedają się w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy – a więc ludzie cenią sobie dobrze zrobione dzieło. Książka stanowi o marce pisarza. Trzeba być sprawnym rzemieślnikiem i nie można schodzić poniżej raz zaprezentowanego poziomu. Piszę książki dla czytelników i… dla siebie. Nie należy robić byle czego, nawet jeśli to przynosi większe korzyści materialne. – Naprawdę? – Mówię o swoim pisaniu, a nie o działalności w ogóle. Bo pracować trzeba i zarabiać, by móc pisać. Wydawanie książki raz na rok z finansowej potrzeby jest przekleństwem. – A talent? – O tym nie rozmawialiśmy. – Ale spróbujmy. – Czasami na twórczy efekt trzeba poczekać, ale bez talentu można najwyżej przetrwać, a nie zaistnieć i zaiskrzyć. – Pan zaiskrzył? – Tak. Wiem, że nie jestem złym rzemieślnikiem i mam pomysły na swoje książki. Książki muszą być o czymś ważnym, bo tekstów o niczym mamy dzisiaj zalew. – Od pańskiego błyskotliwego debiutu minęło prawie 20 lat. „Weiser Dawidek” był rewelacją lat 80. i prawie 20 lat musiał pan czekać na czytelniczy boom, mimo że w trakcie wydawane były opowiadania, powstawały sztuki sceniczne. – To prawda. Pisze się, gdy pojawia się wewnętrzna kulminacja. Nigdy się specjalnie nie spieszyłem, choć oczywiście pisałem co parę lat, pisałem też na co dzień. Były to felietony w „Gazecie Wyborczej”. Byłem aktywny, ale nie za wszelką cenę. Moja „twórcza ciąża” jest zawsze bardzo długa. Chodzę, opukuję, zastanawiam się, słowem „noszę w sobie”, a poród jest dość szybki i bezbolesny. – Przed „Weiserem Dawidkiem”, wg którego Wojciech Marczewski nakręcił film „Weiser”, napisał pan książkę, która nadal „zalega” w szufladzie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 03/2002, 2002

Kategorie: Kultura