Godziny pożądania

Godziny pożądania

Religia, po języku polskim, matematyce i WF, jest największym pożeraczem uczniowskiego czasu

Przy okazji prób zawłaszczania przez polski Kościół kolejnych obszarów życia społecznego bądź przy co większych kompromitacjach kleru karierę w internecie robią memy przypominające niebywałą liczbę godzin lekcyjnych poświęcanych na naukę religii. Bo też sumarycznie ten przedmiot jest, po języku polskim, matematyce i WF, największym pożeraczem uczniowskiego czasu. Przynajmniej tego spędzanego w szkole. Taki jest skutek dwóch godzin religii tygodniowo przez całe 12 lat szkolnej nauki. Niektórym te dwie godziny w tygodniu mogą się wydać mało znaczące, więc warto je z czymś porównać. Otóż Warszawa, najbogatsze miasto w Polsce, funduje swoim uczniom trzy godziny – czyli niewiele więcej! – tygodniowo wszystkich (!) zajęć pozalekcyjnych (kółka, zajęcia wyrównawcze itd.) na klasę. Właściwie fundowało, bo jeszcze przed październikowym lockdownem pod pretekstem pandemii z tego zrezygnowało. Inne polskie samorządy aż tak bogate nie są, więc fundują mniej albo wcale. Religia zżera zatem ubogiej polskiej szkole więcej środków niż wszystkie zajęcia pozalekcyjne razem wzięte.

Warto wobec tego przyjrzeć się temu przedmiotowi nieco szerzej, choć generalnie cała lista przedmiotów i siatka godzin wołają w polskiej edukacji nieco paradoksalnie o „pomstę do nieba”. W religii bowiem jak w soczewce skupiają się prawie wszystkie problemy z tym związane.

Akurat w przypadku religii w szkole Kościół był ostrzegany nawet przez swoich co bystrzejszych zwolenników (w rodzaju Anny Radziwiłł!), że to się dobrze nie skończy. I rzeczywiście – po 30 latach sprawdza się znane powiedzenie ks. Tischnera o marnych katechetach wychowujących ateistów. Sama pamiętam swoją religię z przykościelnych salek katechetycznych i jej atmosferę, pamiętam licznych swoich uczniów zafascynowanych aktywnością w ruchu oazowym w latach 80. Dziś to wszystko należy już do przeszłości – religia stała się zwykłym, banalnym szkolnym przedmiotem. Na dodatek zaabsorbowała kościelne kadry do tego stopnia, że na inne, atrakcyjniejsze formy aktywności brakuje im czasu i energii. Wygląda na to, że kościelny Lewiatan zdecydowanie przecenił swoje siły – mimo państwowego sponsoringu dwie godziny religii tygodniowo stanowczo przekraczają jego kadrowe możliwości. Okazuje się bowiem, że w rynkowej Polsce, w bogatych wielkich miastach, gdzie o atrakcyjne oferty pracy nie tak trudno, a średnia płaca jest wysoka, etat nauczyciela nie wydaje się kuszący – stąd braki kadrowe wielkomiejskich szkół (pisałam o tym problemie parę razy na łamach PRZEGLĄDU, ostatnio: www.tygodnikprzeglad.pl/zatrzymac-nauczycieli/). Brakuje też chętnych do zawodu katechety. Nie są więc odosobnione przypadki, gdy godziny katechety po jego rezygnacji z pracy czy długiej do niej niezdolności miesiącami pozostają nieobsadzone. Pod wpływem braków kadrowych wielkomiejskie kurie coraz częściej wyrażają po cichu zgodę na nauczanie religii w wymiarze jednej godziny tygodniowo – takim, jaki istniał przez kilka lat po wprowadzeniu tego przedmiotu do szkół. Oczywiście znakomicie utrudnia to również jakąkolwiek selekcję katechetów.

Niemniej jednak kościelny Lewiatan, niepomny doświadczeń, wciąż próbuje zjeść więcej, niż może. Ostatnio biskupom szczególnie zamarzyła się matura z religii, a minister Czarnek obiecuje to marzenie spełnić. W zasadzie każdy wojujący ateista powinien temu przyklasnąć i trzymać za ministra Czarnka kciuki. Jest bowiem całkiem sporo księży i katechetów, którzy prowadzą religię z talentem i sporym zaangażowaniem, zyskując szacunek i sympatię uczniów. To ci, którzy potrafią na swoich lekcjach dyskutować o różnych fascynujących młodzież sprawach i mają z uczniami dobry albo wręcz świetny kontakt. Ich atutem jest znaczna swoboda w prowadzeniu zajęć i podejmowaniu różnorodnych atrakcyjnych tematów. No bo akurat oni nikogo do żadnego egzaminu przygotowywać nie muszą. Jeśli jednak ci ze szkoły średniej, gdzie trudno zbyć młodzież byle czym, będą mieli w klasach osoby zdające z religii maturę, to siłą rzeczy będą musieli się skoncentrować na „realizacji” maturalnego sylabusa. A to już dla pozostałych uczniów atrakcyjne nie będzie.

Warto wspomnieć o pewnej manipulacji polityków przy okazji wprowadzania w szkołach religii, której koszty ponoszą dziś niczemu niewinni dyrektorzy szkół. Otóż, ponieważ nie jest to przedmiot obowiązkowy (proces rezygnacji z niego znacznie ostatnio przyśpieszył!), politycy obiecywali wtedy, pokonując społeczny opór, że będzie ona wyłącznie na pierwszych i ostatnich lekcjach. Tak, by uczeń z różnych powodów nią niezainteresowany nie tracił czasu. Tyle że, jak łatwo policzyć, tych pierwszych godzin jest w tygodniu zaledwie pięć. Ponieważ w wielu szkołach nie wszystkie klasy zaczynają o tej samej porze, to maksimum dziesięć. Podobnie z ostatnimi. Czyli albo katecheta będzie miał w szkole pół etatu (pensum dziesięć godzin), albo po pierwszych dwóch godzinach będzie czekał w szkole cztery-pięć godzin na te dwie ostatnie. Na takie rozwiązanie ani on, ani pilnujące przestrzegania prawa pracy organy nie pozwolą – z ich punktu widzenia katecheta z czterema czy pięcioma godzinami okienek codziennie (!) będzie po prostu dyskryminowanym pracownikiem.

Dopóki więc lekcje religii gromadzą znaczące grupy klasowe, żadne morze słów i wylanego atramentu nie spowoduje, że uczniowie niezainteresowani szkolną religią nie będą marnowali czasu na śródlekcyjnych okienkach. Warto wspomnieć, że obecny stan prawny oraz usytuowanie katechetów katolickich od lat stwarzają okazję (i to niestety się dzieje) do poniżania przedstawicieli innych wyznań. Ci bowiem, a jakże, mają prawo uczęszczać na swoją katechezę, otrzymywać oceny z niej na świadectwie itd. W tym celu muszą jednak dostarczyć do szkoły odpowiednie zaświadczenie z tymi ocenami, by można było je wpisać do dokumentacji. Tyle że oceny te wpisuje na podstawie zaświadczenia, zgodnie z przepisami, nie dyrektor (co byłoby logiczne), ale katolicki katecheta jako zatrudniony w szkole nauczyciel przedmiotu religia. „Innowierca” musi zatem pokornie zanieść swoje zaświadczenie do przedstawiciela innej religii. Pół biedy, jeśli ten jest kulturalny i, powiedzmy, ekumeniczny, ale wcale być nie musi i nie jest to reguła. Uczeń zaś zmuszony zostaje przy okazji do ujawnienia, że on i rodzice są np. świadkami Jehowy czy zielonoświątkowcami (nazwa związku wyznaniowego znajduje się na zaświadczeniu), co w wielu miejscach w Polsce nie jest zbyt popularne, mówiąc oględnie, i co mają prawo zachować w tajemnicy.

Szkolna religia rodzi koszty czasowe i finansowe jeszcze inaczej. Jako listek figowy dla jej wprowadzenia pojawił się bowiem przedmiot zwany etyką. W czasach gdy „ciemnemu ludowi” uzasadniano wprowadzenie religii do szkół, twierdzono, że dzięki stosownemu nauczaniu umoralniającemu absolwenci szkół będą bardziej etyczni. Niewierzącym też jakieś umoralnianie się należało, poza tym ratowało ich świadectwa przed stygmatyzującym, jak się wtedy wydawało, brakiem oceny z tego przedmiotu. W szkole pojawił się więc jako alternatywa dla religii przedmiot o pięknie brzmiącej nazwie etyka. W szkolnych dokumentach zaś pojawiła się „ocena z religii/etyki”. Tyle że ani wiedza teologiczna, ani akademicka wiedza o etyce (oraz jej różnorodnych kształtach i źródłach) nie czynią człowieka bardziej etycznym, a często wręcz przeciwnie. Wyraził to pięknie i dobitnie jeden z czołowych polskich akademickich etyków znanym powiedzeniem: „Ornitolog nie musi fruwać, a drogowskaz nie podąża drogą, którą wskazuje”.

Na szczęście utrzymano trzecią drogę: można nie chodzić ani na religię, ani na etykę, i ta trzecia możliwość – możliwość wyboru – jest, zgadnij, czytelniku, dlaczego, periodycznie obiektem ataków ze strony biskupów.

Poświęciłam tyle miejsca religii/etyce, bo w historii tych przedmiotów skupiają się wszystkie mankamenty związane z wprowadzaniem do polskiej edukacji dodatkowych przedmiotów. Przede wszystkim nikt nad tym generalnie nie panuje. Różne lobby walczą z różnych przyczyn o godziny i przedmioty dla siebie, wyszarpując co się da. Nikt, a zwłaszcza chwilowo zatrudnieni w oświacie politycy, nie patrzy na problem całościowo. Osoba najważniejsza, czyli uczeń, nie ma tu nic do powiedzenia. Wreszcie, przy nieprawdopodobnej wręcz centralizacji i uniformizacji polskiego systemu szkolnego, każdy taki przedmiot musi być obecny we wszystkich placówkach. Jeśli nie od razu, jak w przypadku przedsiębiorczości, to po jakimś czasie. W rezultacie uczeń ma po kilkanaście obowiązkowych zwykle przedmiotów, ale w śladowych wymiarach godzinowych.

Jest to sprzeczne z praktyką krajów rozwiniętych. Tam uczeń ma imponującą często dla Polaków listę przedmiotów (i ich poziomu, co ważne!) do wyboru – według pewnego klucza, w którym na ogół język ojczysty i matematyka są obowiązkowe – ale może wybrać tylko kilka, z reguły od trzech do sześciu. W efekcie ma na uczenie się tych przedmiotów po kilka godzin w tygodniu. Polska praktyka uczenia w śladowych wymiarach kilkunastu przedmiotów – co zabiera uczniowi czas, a niczego w jego umyśle realnie nie pozostawia – jest obok konstrukcji (!) podstaw programowych (ale to już temat na osobny tekst) podstawowym źródłem typowego w naszych szkołach ciągłego poczucia dojmującego braku czasu na cokolwiek oraz towarzyszącej temu nerwowości.

W przypadku religii/etyki ich wprowadzenie było skutkiem władczych ambicji potężnej instytucji, jaką jest Kościół, oraz jej zabiegów politycznych i propagandowych. Przy okazji pojawiają się wzniosłe hasła. W przypadku innych przedmiotów w grę wchodzą dwa scenariusze. W pierwszym mamy dotkliwy problem społeczny. Politycy, nie mając zwykle pojęcia o realnych sposobach jego rozwiązania, sugerują (czy wręcz domagają się!) wprowadzenia dodatkowego przedmiotu albo stosownych fragmentów w szkolnych programach. To z reguły wystarcza, by mieć w medialnych pyskówkach problem „z głowy”. W drugim, rynkowym, scenariuszu chodzi o „upchnięcie” w szkole określonych towarów. Szkoła jest bowiem gigantycznym rynkiem pracy, dóbr i usług – zatrudnienia dla absolwentów uczelni, podręczników i innych pomocy, ekspertyz programowych i egzaminacyjnych. Zazwyczaj im mniej „chodliwa” dyscyplina, tym większy nacisk na wprowadzenie jej do szkół bądź zwiększenie w nich jej roli. Dlatego np. ekonomiści nie walczą o miejsce swojej dyscypliny w szkole (choć akurat to by się przydało), natomiast robią to z wielkim zaangażowaniem historycy czy filozofowie.

Oczywiście nikt nie mówi wprost, że chodzi o banalną kasę. Do propagandowego obiegu trafiają szczytne hasła utrzymania i rozwoju narodowej lub kulturowej tożsamości, kultury naukowego myślenia itd. Lobbyści przedmiotowi często podczepiają się pod polityków i ich kampanie. Dobrym przykładem była niezbyt odległa kampania historyków o zwiększenie roli (czytaj liczby godzin) historii w szkole. Żaden z występujących w niej w patriotycznym sosie akademickich historyków nie zająknął się, że tak naprawdę zależy mu, aby jego studenci mieli w perspektywie etaty, a on uczelniane godziny, honoraria za podręczniki, bryki i inne pomoce oraz ekspertyzy. Zupełnie przypadkowo zbiegło się to i zgrało z kampanią idącego po władzę PiS…

Mamy więc w polskich szkołach gigantyczną liczbę szalenie rozdrobnionych przedmiotów w śladowych godzinowo dawkach, które pojawiły się tam w efekcie chaotycznych akcji lobbingowych. Nikt nad tym całościowo nie panuje ani nie jest to generalnie przemyślane. Na ogół są to przedmioty obowiązkowe, uczeń nie ma wyboru. Jest on zresztą niestety, wraz z rodzicami, w dyskusjach i decyzjach najmniej istotnym podmiotem. Za to mamy związaną z tą uniformizacją ogromną inercję systemu – przedmiot, który do szkół trafi, już z nich wyjść nie może, bo to by oznaczało zwolnienie dziesiątków tysięcy nauczycieli. Wszystko to w XXI w. za ogromne (nasze!) pieniądze.



Małgorzata Żuber-Zielicz jest nauczycielką, przewodniczącą Komisji Edukacji Rady m.st. Warszawy w latach 2006-2018, byłą dyrektor II LO im. Stefana Batorego oraz wicedyrektor XXXIII LO im. Mikołaja Kopernika w Warszawie; szkolna koordynator programu rozwoju osobistego i społecznego CAS w programie Międzynarodowej Matury IB.


Fot. Piotr Męcik/East News

Wydanie: 11/2021, 2021

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy