Historia alternatywna

Historia alternatywna

Weszliśmy w okres zastoju, nie przewiduje się ważnych wydarzeń, znaczenie mają już tylko rocznice. Dla rządzących są one formą czczenia i podziwiania samych siebie. Z rocznicy, którą zaraz wspomnę, chciałbym mieć inny pożytek, uprzytomnić sobie mianowicie, „ku czemu Polska szła” przed pojawieniem się „Solidarności”. Na wiosnę 1980 r. „Tygodnik Powszechny” zorganizował w Krakowie spotkanie swoich współpracowników oraz działaczy Klubów Inteligencji Katolickiej. Przyjechało sporo ludzi, niektórzy już wówczas byli szeroko znani, wielu stało się takimi później. Obradom przewodniczył Jerzy Turowicz, z mówców zapamiętałem Andrzeja Kijowskiego – mówił jak zwykle bardzo inteligentnie – Pawła Hertza – głęboki, rozważny głos – Krzysztofa Śliwińskiego, którego nic nie rozumiałem, ale największe wrażenie zrobiły na mnie przemówienia Władysława Bartoszewskiego, Andrzeja Micewskiego i Andrzeja Wielowieyskiego. Ten ostatni przemawiał, powiedziałbym, twardo, choć treści już nie pamiętam, dwaj pozostali zadziwili mnie nie tyle otwartością swojej krytyki rządu i ustroju, co tonem zawziętości, czego u Micewskiego się nie spodziewałem. W tym środowisku mądrością i pewnością sądu górował Stanisław Stomma, ale nie jestem pewien, czy słyszałem go wtenczas, czy kiedy indziej. Ogólnie biorąc, dyskusja charakteryzowała się otwartością w głoszeniu opozycyjnych poglądów, nie było już śladu obawy, że władza może się pogniewać. Przewidywania, jakie wygłaszano, były pesymistyczne, ale wymowa tej konferencji w moim odbiorze zaprzeczała tym przewidywaniom. Widziało się z całą jasnością, że mimo utrzymującej się w stanie pozornie nienaruszonym skorupy ustrojowej, w Polsce, a w szczególności w politycznie aktywnych środowiskach katolickich zaszły procesy, które tę skorupę rozsadzą. Nie było wiadomo, w jaki sposób do tego dojdzie, ale ja wówczas nie myślałem, że zmiany mogą zachodzić inaczej niż drogą ewolucji, z osiągnięciem i zachowaniem równowagi sił między obozem katolickim i marksistowskim. Nie wiem, czy obecni na tej konferencji Marcin Król, Henryk Woźniakowski i Wojciech Karpiński przypominają sobie równie dobrze jak ja, że przepowiadałem im w rozmowie kariery ministrów, senatorów, ambasadorów (nie zostali nimi, ponieważ nie chcieli), chociaż przemiany wyobrażałem sobie zupełnie inaczej, niż one później przebiegły. Spodobał mi się w tamtym czasie pogląd przebywającego na Zachodzie socjologa „rodem” z Uniwersytetu Warszawskiego, nazwiskiem Aleksander Gella. Twierdził on w pewnym artykule, że w Polsce wytworzy się bardzo ciekawa, oryginalna kultura umysłowa, a w konsekwencji też polityczna, dzięki ścieraniu się katolicyzmu z marksizmem. Mówię, że pogląd mi się spodobał, co nie znaczy, że wydał mi się prawdziwy. Błędem było założenie, że w Polsce istnieją marksiści na tyle pewni swoich przekonań, że byliby gotowi w ich obronie ścierać się z katolikami lub przedstawicielami jakiegokolwiek innego wyznania religijnego lub świeckiego. Marksizm już wówczas w Polsce był w gruncie rzeczy czysto fizyczny i składał się głównie z wielkiej ilości zadrukowanego papieru. Przewidywania Gelli nabierały jednak cech prawdopodobieństwa, jeżeli przez „marksizm” rozumieć rzeczywistą świadomość rządzących, która nie miała charakteru doktrynalnego, lecz sprowadzała się do wiedzy empirycznej i poczucia rzeczywistości. Istniał wprawdzie kler marksistowski, czyli aparat partyjny, stający na przeszkodzie zarówno dialogowi społecznemu, jak liberalnie ukierunkowanym reformom, ale jego znaczenie w tym czasie w strukturze władzy w widoczny sposób malało. Gdyby późnym latem tego roku nie doszło do masowego nieposłuszeństwa, które zmieniło wiele danych w zachodzących przemianach, Polska w wymiarze kultury, polityki i gospodarki byłaby kształtowana przez ścieranie się dwu hierarchicznie ustrukturowanych obozów: postmarksistowskiego i katolickiego. Cofnięcie się procesu przemian i odzyskanie przez PZPR całego pola władzy nie było już możliwe. Po dziesięciu latach Polska miałaby i ustrój demokratyczny, i gospodarkę rynkową, i niepodległość, wszystko to zdobyte bez tych olbrzymich kosztów ekonomicznych i moralnych, jakie narzuciła krajowi „Solidarność” najpierw jako ruch, a następnie do dziś jako władza. Zgadzam się z poglądem, że w „Solidarności” znalazło się wszystko, co najlepsze i co najgorsze w Polsce. Jeśli to, co najgorsze, nie przejęło całej władzy, to było bliskie tego, a dużą część władzy twardo trzyma do dziś i nie ma widoków na to, by ją utraciło. Mówi się czasem o szczęściu w nieszczęściu. Jeśli się weźmie pod uwagę, „ku czemu Polska szła” w 1980 roku, to można powiedzieć, że „Solidarność” okazała się nieszczęściem w szczęściu. W głębszym wymiarze historycznym była kontrrewolucją,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 13/2010, 2010

Kategorie: Bronisław Łagowski, Felietony