Idziemy do Pięciu Stawów

Idziemy do Pięciu Stawów

To najbardziej kultowe miejsce w polskich Tatrach. Nie ma nikogo, kto nie chciałby tu wrócić

Choć nasze Tatry u każdego budzą rozmaite skojarzenia, jest jedno miejsce – schronisko w Dolinie Pięciu Stawów Polskich (1672 m) – które niemal wszystkim kojarzy się podobnie: ze szczęśliwym zakończeniem trudnej wycieczki, bezpieczeństwem, a czasem z uratowaniem życia.
Dla Japończyka Yoshiho Umedy schronisko oznaczało właśnie ocalenie. – Czułem już dotyk kosmatej łapy śmierci. Marzyłem, żeby wygodnie usiąść w śniegu, odpocząć, poczekać, aż się przejaśni – choć wiedziałem, że jak usiądę, to nie wstanę – opowiada. Było 20 stopni mrozu, a Umeda, mimo że polskie Tatry znał jak własną kieszeń, błądził we mgle, nie mógł znaleźć schroniska, był kompletnie wyczerpany. – Raptem wiatr zmienił kierunek. Poczułem najwspanialszy na świecie zapach schroniskowego śmietniska. Zacząłem iść w tę stronę, kierując się bardziej węchem niż wzrokiem. Wreszcie zobaczyłem okna schroniska.
Wtedy, po kilkudniowych opadach śniegu, Umeda jako pierwszy szedł od Wodogrzmotów do Pięciu Stawów. Przy progach zamykających Dolinę Roztoki stracił orientację. Droga, chwilami po pas w śniegu, którą latem pokonuje się w trzy godziny, zajęła mu ponad sześć – zwłaszcza że niósł ciężki plecak z kilkulitrową bańką spirytusu. Spirytus był prezentem dla gospodarzy schroniska, Andrzeja i Magdaleny Krzeptowskich. Umeda, jako niemal schroniskowy rezydent, z reguły pomieszkiwał w nim i stołował się za darmo. Odwdzięczał się prezentami, przeważnie w postaci płynnej. A ponieważ na tak wyczerpującym szlaku każdy kilogram bagażu miał znaczenie, postanowił wnosić trunki jak najbardziej skoncentrowane.

Najstarszy chrześniak

Yoshiho to syn zauroczonego Polską profesora Ryochu Umedy, tłumacza literatury polskiej i lektora języka japońskiego na Uniwersytecie Warszawskim. Przed śmiercią Ryochu ochrzcił się, przyjął imię Stanisław, a synowi w testamencie polecił osiedlić się w Polsce. Wola ojca jest święta, Yoshiho osiadł w naszym kraju. Zaczął studiować polonistykę, wkrótce poznał studentkę japonistyki Agnieszkę Żuławską. I ruszyli razem w góry, bo dr Agnieszka Żuławska-Umeda to członkini wybitnego literacko-taternickiego rodu (i nie tylko literackiego, bo Wawrzyniec był znakomitym kompozytorem).
Yoshiho spotkałem w latach 70. właśnie w Pięciu Stawach, gdzie energiczny, dobrze już mówiący po polsku Japończyk spędzał prawie każdą wolną chwilę. Był działaczem „Solidarności”, został nawet chrzestnym synem Lecha Wałęsy. – To mój najstarszy chrześniak, zakochany w Polsce i w Polakach – mówi o nim były prezydent.
Właśnie do Umedy jesienią 1981 r. przyszedł taternik i oficer milicji Jacek Jaworski z informacją o przygotowaniach do stanu wojennego. Kilka miesięcy później Jaworski i trzej inni taternicy: Ryszard Szafirski, Janusz Hierzyk i Józef Olszewski, szkolili w Pięciu Stawach grupę milicjantów, przygotowując ich do działań antyterrorystycznych. Kurs trwał kilka tygodni, po zajęciach w schronisku milicjanci opowiadali także o tym, jak pacyfikowali kopalnię Wujek. Z tych zasłyszanych rozmów powstał słynny „Raport Taterników”, będący jednym z dowodów w procesach sprawców tej tragedii.

Zjazd z kozicami

Umeda z Pięciu Stawów najlepiej pamięta przygodę tyleż niezwykłą, co sympatyczną. Kiedyś w maju poszedł z ratownikiem Danielem Uściakiem pod Opalone, by pojeździć na resztkach śniegu. – Zobaczyliśmy dwie kozice, które zaczęły się z nami bawić. Gdy zjeżdżaliśmy na nartach, to i one zsuwały się na brzuchach. Jak zatrzymywaliśmy się, czekały, kopiąc śnieg kopytkami, żeby zachęcić nas do marszu w górę. I znowu zjeżdżały razem z nami – opowiada.
Historia brzmiała nieprawdopodobnie. Daniel Uściak, lwowiak, który po wojnie trafił do Wrocławia, a praktycznie non stop dyżurował w Pięciu Stawach, potwierdzał jednak wszystkie fakty. Zmarły w 2005 r. pan Daniel góry, a szczególnie rejon Pięciu Stawów, znał jak nikt. Nieraz słyszałem, jak mitygował w schronisku turystów, niemogących się doczekać pięknej narciarskiej pogody. – Tu rzadko zdarza się kilka słonecznych dni z rzędu – mówił. Ani w sprawach pogody, ani kozic raczej się nie mylił.
Zresztą w schronisku w Pięciu Stawach już kiedyś opowiedziano nieprawdopodobną historię, która okazała się prawdziwa. W 1927 r. w stołówce Jerzy Leporowski oświadczył, że właśnie samotnie pokonał południową ścianę Zamarłej Turni. Złowrogie urwisko uchodziło wtedy za największe wspinaczkowe wyzwanie, toteż 30-letniego taternika mówiącego o przejściu bez asekuracji po prostu wyśmiano, doszło do awantury. W rezultacie razem z grupą niedowiarków Leporowski ruszył ze schroniska do Dolinki Pustej i po raz drugi (!) na oczach świadków pokonał samotnie ścianę. A zanim rok później zabił się na Kozim Wierchu, zdążył samotnie pokonać kilka wybitnych dróg. Niestety, kozic zjeżdżających na brzuchach wraz z narciarzami na razie nie udało się jeszcze ponownie zobaczyć… Nie jest to jednak wykluczone, bo pięciostawiańskie zwierzęta mają swój rozum.
Całe zaopatrzenie dociera do schroniska w Pięciu Stawach drogą przez Dolinę Roztoki, a potem, przez strome progi, specjalnym wyciągiem linowym zbudowanym ponad 40 lat temu. Przez wiele lat bagaże do dolnej stacji wyciągu transportowały konie. Dobrze sprawdzały się na tej trudnej trasie, ale kilka lat temu tamtejsze niedźwiedzie zainteresowały się i samymi końmi, i ładunkami. Przerażone konie wierzgały, płoszyły się, toboły spadały, rzadko który transport docierał do schroniska nieuszkodzony.
– Musieliśmy więc zastąpić konie żywe mechanicznymi. Korzystamy z specjalnego traktorka Lamborghini z napędem na cztery koła, mocno zwężonego, żeby zmieścił się na szlaku przez Roztokę, albo z sześciokołowego superquada, który wszędzie wjedzie. Zimą zaś najlepiej sprawdza się mocny skuter śnieżny. Do terkoczących maszyn niedźwiedzie raczej nie podchodzą – mówi Maria Krzeptowska kierująca schroniskiem wraz z siostrą Martą.

Przyjmą każdego

Do schroniska w Pięciu Stawach można dojść tylko pieszo. Od ostatniego przystanku autobusowego na Palenicy marsz w górę trwa prawie cztery godziny. Ciekawsza i krótsza droga – trzy godziny – wiedzie z Morskiego Oka przez Świstówkę (z tym, że do Morskiego Oka też trzeba dojść lub dojechać wozem konnym z Palenicy). To czasy letnie, osiągane w niezłych warunkach. Zimą wędrówka tymi szlakami może zamienić się w walkę o życie, którą wielu przegrało. Przykładów można podać aż nazbyt wiele. Już w tym roku, w lipcu, ze szlaku wiodącego z Pięciu Stawów do Roztoki spadła młoda fotoreporterka „Gazety Krakowskiej”, prawdopodobnie wtedy, gdy fotografowała Siklawę. Ciało znaleziono w dolinie dopiero we wrześniu.
Najpiękniejszy chyba tatrzański widok to schronisko obserwowane z Krzyżnego, gdy nadchodzi zmierzch i w oknach już się świeci. Dla tych, którzy kończą Orlą Perć, to moment satysfakcji: pokonali najtrudniejszy szlak polskich Tatr, widzą już cel. Choć wędrówka przez Buczynową jest jeszcze długa i żmudna, a nocą łatwo pobłądzić.
Michałowi Jagielle schronisko w Pięciu Stawach kojarzy się z trudnymi, wielogodzinnymi akcjami ratowniczymi: – Najwięcej pracy mieliśmy właśnie wtedy, gdy turyści idący do Pięciu Stawów schodzili wprost z Dolinki Buczynowej w dół, zamiast trzymać się szlaku omijającego przepaściste ściany spadające do Roztoki. Przecież naprawdę jeszcze niedawno, żeby zawiadomić o wypadku w rejonie Pięciu Stawów, należało zbiegać do schroniska w Roztoce (dwie godziny), bo dopiero tam był telefon.
Pięć Stawów to jedyne tatrzańskie schronisko, z którego nawet przy absolutnym przepełnieniu nie odsyła się turystów. Wiadomo bowiem, że na przepaścistych szlakach może grozić im śmierć. Zdarzało się więc, że na piętrowych pryczach w wieloosobowych salach leżały po dwie osoby.
– Z kolegą, który przypadkiem miał takie samo nazwisko jak ja, przyszliśmy z Morskiego Oka, żeby zrobić Kant Zamarłej. kiedy pokonaliśmy drogę, zrobiło się już późno, postanowiliśmy przenocować w Pięciu Stawach. Oczywiście nie było miejsca, ale z powodu zbieżności nazwisk wzięto nas za małżeństwo i położono na jednym, górnym łóżku. Było nam strasznie ciasno, niewygodnie, wierciliśmy się bez przerwy. Wreszcie ktoś z dołu krzyknął: „Ej, małżeństwo, przestańcie już, nie kłócić się!” – wspomina Anna Czerwińska.

Mój kawałek podłogi

Brak miejsca na pryczach jest częstym zjawiskiem, choć zdarzało się także, że odcięte od świata przez śnieg czy przybór strumieni schronisko przez wiele dni stało niemal puste. Zawsze można jednak spać na podłodze (20 zł za kawałek podłogi na dobę plus koc). Przy dużym obłożeniu zdarza się, że obiad do nas „nie dojdzie” (oczywiście prawdziwi turyści gotują własne dania w kuchni schroniskowej). Raczej nigdy jednak nie zabraknie szarlotki (porcja 5 zł), która bezapelacyjnie zwyciężyła w tatrzańskim rankingu. – Mamy wspaniałą kucharkę, już chcieli nam ją podkupić. Szczegóły przepisu to tajemnica firmy – podkreśla Maria Krzeptowska. Należy też pochwalić, że w Pięciu Stawach wrócono do dobrego zwyczaju dawania darmowego wrzątku. Przez parę lat wrzątek był płatny, gdyż ciepła woda stanowiła towar deficytowy. W prysznicach była wyłącznie woda o temperaturze topniejącego śniegu, więc jednostki niepoprawne – o zgrozo! – używały darmowego wrzątku z kuchni do kąpieli! Niedawno jednak w schronisku nastąpiło epokowe wydarzenie: zmodyfikowano ogrzewanie i w prysznicach pojawiła się woda niemal gorąca! Zapotrzebowanie na wrzątek kuchenny zmniejszyło się i znowu można było wrócić do bezpłatnego rozdawnictwa.
W Pięciu Stawach trwa sezon zimowy, warto więc pamiętać, by w miarę możliwości unikać nocowania pod drzwiami do sal. Gdy jest jeszcze ciemno, ruszają bowiem na Kozi Wierch miłośnicy narciarstwa terenowego i łatwo mogą na nas nadepnąć. Unikajmy też lanych poniedziałków. W schronisku panuje wtedy wspaniała atmosfera, ale dyngus jest tak gruntowny, że będziemy pływać wraz z bagażami.
Oryginalnym przeżyciem może być pięciostawiańska Wigilia, gdyż nie wiadomo, na co się trafi. W ubiegłym roku większość sal została wynajęta przez Świadków Jehowy. Schronisko nie było zamknięte, 24 grudnia przyszło wielu turystów. Byli trochę zaskoczeni, bo atmosfera mało przypominała nastrój wigilijnego wieczoru.

Piąty element

W kwietniu 1959 r. z Hali Gąsienicowej przez Zawrat do Pięciu Stawów szedł biskup Karol Wojtyła z towarzyszem. Zmierzchało się, weszli więc na staw, żeby skrócić drogę. Gdy byli na środku, lód zaczął trzeszczeć i pękać. Jedyne, co mogli zrobić, to kontynuować marsz, możliwie szybko, ale jak najostrożniej…
Lód na stawach, podmywany silnym prądem potoków, bywa bardzo zdradliwy. Podczas hucznych (aczkolwiek bez sztucznych ogni i petard, bo to park narodowy) pięciostawiańskich sylwestrów pracownicy schroniska pilnują więc, by podochoceni goście nie wchodzili na Przedni Staw.
Karol Wojtyła jako biskup i kardynał wielokrotnie odwiedzał kamienne schronisko nad Przednim Stawem, otwarte w 1954 r. To już piąty budynek stojący mniej więcej w tym samym miejscu. Zanim przyszły papież został biskupem, gościł i w starym drewnianym schronisku. Przed drewnianym było także kamienne, zniszczone w 1945 r. Przed nim – znowu drewniane, projektu Karola Stryjeńskiego. Jeszcze wcześniej – kolejne kamienne. Prawdziwy przekładaniec. Elementem stałym jest natomiast to, że od 80 lat schroniskami kierują kolejne pokolenia rodu Krzeptowskich. Brak sukcesji tu nie grozi, bo siostry Maria i Marta są młode, mają w sumie pięcioro dzieci i zapewne na tym nie poprzestaną.

Wydanie: 2010, 51-52/2010

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy