W imię kotka i syna

W imię kotka i syna

Pierwszy Mikołaj, którego widziałam przez okno małego fiata, był na niezłej bani i spektakularnie przewracał się na śnieg. Miałam pięć lat i właśnie liczyłam choinki w oknach bloków, kiedy mężczyzna w dziwnym kubraku zwalił się na ziemię. Był tłusty i czerwony, z doczepioną brodą. Niósł wór. Pewnie był po prostu złomiarzem i starał się coś zarobić „na Mikołaja”. Bardzo mi się spodobał i od tej pory zapamiętale wierzyłam w św. Mikołaja. Od razu uznałam, że to hybryda klauna z aniołem, powstała jedynie dla naszej, ludzkiej, przyjemności. Jak fajki. Minął rok i Mikołaj postanowił przyjść do mnie. Siedzieliśmy w „pokoju stołowym” w maleńkiej wiosce za Zieloną Górą, na choince wisiały bombki, które dziadek robił ze słomy, szyszek i orzechów. Były też prawdziwe bombki, które rozcieraliśmy w moździerzu na brokat. Najpierw trzeba było grzecznie zjeść. Babcia mówiła, że od tego zależy, czy Mikołaj pofatyguje się tu aż z nocy, z ciemności i aż z niewiadomokąd. My, dzieci, miałyśmy ściśnięte brzuszki i nasze żołądki wyglądały pewnie jak małe mosiężne kulki. Karp śmierdział błotem, mopem i groził śmiercią przez uduszenie. Marynowane grzyby były śliskie i gumiaste jak gotowane jaja. Na zewnątrz padał gęsty śnieg. Wreszcie ktoś załomotał w drzwi. Do środka wszedł zwalisty facet w typie mojego wujka. Niezły dybuk. Ale miał coś dla mnie.
– No, pomódl się, Jagienko – mówiła babcia. – Bo nie dostaniesz prezentu. A ja jak na złość nie chciałam się pomodlić, chociaż ogólnie lubiłam (zwłaszcza „Domie złoty, Wieżo z kości słoniowej” itd.). – Dajcie mi na kolana kotka – zażądałam.
– Dopiero jak się pomodlisz.
– W imię kotka… – zaczęłam, bo strasznie się zestresowałam. Niezły mieli ubaw, ale dali mi z litości ten prezent – plastikową gierkę, kratkę, do której się wtykało w różnych układach dziwne kolorowe pinezki.
Do dzisiaj sądzę, że odgrywanie Mikołaja to jeden z trudniejszych zawodów na świecie. Musi być im gorąco pod tą brodą, kiedy w supermarketach walczą z jakimiś ulotkami, dzwonią dzwonkiem i skandują to swoje „ho, ho, ho”. We wrocławskiej galerii handlowej widziałam jednego, który stojąc na pięterku, grał na basie, dość smętnie – i nikt nie słuchał. Czasami jest ich kilku w jednym miejscu, ale w ogóle nie przejmują się sobą, jakby to było zupełnie naturalne, że ot tak się rozmnożyli niczym wielkanocne króliczki.
Od historii z wujkiem i kotem minęło wiele lat. Kiedy dorosłam, urodziłam dziecko, syna. Teraz ja urządzałam komuś święta. Latami stawiałam na stole mleko i ciastka, a kiedy syn zasnął, wypijałam trochę mleka i zjadałam herbatniki.
– Zobacz – mówiłam – w nocy był tu Mikołaj i zostawił ci coś pod choinką.
Pewnego dnia syn poklepał mnie pobłażliwie po ramieniu i powiedział:
– Od lat wiem, że musisz czekać, aż zasnę, żeby wypić to mleko, a na pewno jesteś zmęczona.
Na tym skończyły się świąteczne kłamstewka. Ale zawsze kiedy widzę mnożących się w nieskończoność, zmultiplikowanych Mikołajów, przypominam sobie tego pierwszego. Jako mit założycielski. I po prostu wiem, że jest to zawód wysokiego ryzyka. Zwłaszcza że bruki o tej porze roku bywają oblodzone.

Wydanie: 2015, 52/2015

Kategorie: Agnieszka Wolny-Hamkało

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy