Chyba podejdę

Chyba podejdę

Wpadła mi ostatnio w ręce książka z wierszami, które wprowadziły mnie w szczególny nastrój – jak to się mówi, udzieliły mi się. Nie miały w sobie nic ostentacyjnego, nie były ani wybujale erudycyjne, ani krzykliwie awangardowe. Była w nich elegancka powściągliwość, która zbudowała napięcie na tyle silne, że próbowałam je rozładować, wracając i wracając do tych samych wierszy. Chciałam zrozumieć, dlaczego tak na mnie działają, zidentyfikować „sposób”, znaleźć i nazwać prawa, które wprowadził autor. Rozminować teren. To książka Bartka Zdunka „Lato w parku”. Już po lekturze kilku wierszy okazuje się, że ta elegancka powściągliwość to coś w rodzaju pozornego spokoju dwóch osób, które za chwilę pierwszy raz pójdą ze sobą do łóżka. I że właśnie nie da się wierszy Zdunka „rozminować”, bo on w pewnym stopniu robi to sam, na własnych warunkach. Wielkomiejski chłodny ton filozofa, może nawet cynika, w każdym razie kogoś, kto wie, jak to jest – miejscowo łamie się, rozbija i przepuszcza ciepło. Tu i tam między zapisami precyzyjnego obserwatora pojawia się zdanie tak intymne i autentyczne, że czytelnikowi wydaje się, jakby niechcący zobaczył fragment cudzego ciała. Wstyd, ekscytacja, ochota, na końcu może wdzięczność? W każdym razie jeśli zdarza nam się przerzucać książki niektórych autorów z uprzejmą obojętnością – rozpoznając znajome rejestry – książkę Bartka Zdunka czyta się na innych zasadach: zaufania, partnerstwa. Tu nikt nie „chciał” być poetą, te teksty to zapisy kogoś prawdziwego, jego samotności, konkretnej i trójwymiarowej jak puste krzesło na scenie, jego lęku, niezręczności charakterystycznej dla tych, którzy czasem stają obok i patrzą na siebie z góry. Jego potrzeb, jednocześnie patetycznych i śmiesznych, jak wszystkie nasze potrzeby. Jest tu też kilka wierszy szerzej otwartych na interpretacje, przesuniętych w stronę abstrakcji. To teksty, w których autor zredukował znaczenia, proste skojarzenia i komunikaty do tego stopnia, że powstał zapis „w drodze”. Jakby zdawał relację z poszukiwania wiersza. Takie zaciemnianie pola na granicy ryzyka, że komunikacja zawiedzie, a my zostaniemy bez dostępu, uwikłani w język, bezradni. Zabieg doskonale mieści się w logice tego tomu: wpuszczam cię do mojego świata, tu jestem taki jak ty, a tu zupełnie inny. Niektóre wiersze wyglądają tak, jakby autor zatrzymał je w pierwszej fazie i postanowił zachować ten pierwowzór jako coś ciekawszego niż uniwersalny wierszyk, pozamykany formalnie. Inne z kolei są jakby przepracowane, wypuszczone w którejś z form testowych. To ciekawe zabiegi, które w istocie każą nam identyfikować miejsca, w których zaczyna się i kończy tzw. poezja. „Pierwszego wrócili koledzy znad wód. / I minęło lato w parku”, pisze w puencie pierwszego wiersza Bartek Zdunek. Pierwszy wiersz w książce jest szczególny. Wiadomo przecież, że czytelnik – nawet jeśli przejrzy książkę chimerycznie – pierwszy wiersz przeczyta na pewno. Pierwszy wiersz nie może być ostentacyjny, nie może być za ciężki. Nie musi być reprezentatywny dla reszty, ale jego specjalny status zobowiązuje. To tekst otwarcia – może nadać znaczenie całej książce, tak jak tytuł. I ta puenta – bezpretensjonalna, niemal nieefektowna – rzeczywiście wiele nam mówi o całym tomie. Już w tych dwóch zdaniach mamy samotność, utratę, „niezałapanie się”: koledzy wrócili z wakacji, osoba, która mówi w wierszu, nie była z nimi, czekała w jakimś innym miejscu, nieskorelowanym z uciechami lata, w jakich uczestniczyli (nad „wodami”). A kiedy wrócili – było już za późno na świętowanie życia, lato w parku minęło. Dystansujące, niosące subtelny dowcip „wody” i „lato w parku” nie niwelują melancholii tych zdań i pustki, jaką zdradzają. Tę ziejącą, wywołującą zimny dreszcz pustkę bohater będzie się starał wypełnić w innych wierszach tomu. Na przykład w „śmieciowym jedzeniu”: „małe dziecko, chłopczyk, pewnie wziął się z kraju dalekiego południa. / ma coś dla mnie. / jeśli tym wypcham szerokie szpary, / które niosę w tak zwanym – nie umiem napisać inaczej, / przepraszam – życiu (…)”. Albo w wierszu „fabryka”, w którym mówi, że „mało produkujemy” czy „niewiele robimy”. Albo jeszcze inaczej w miłosnym „Copulatory vocalizations”, w którym bohater jedzie do nieznajomej, która jest „popołudniem razem”, jedzie, żeby przytrzymać się jakiegoś „konkretu”. Ale nawet wtedy,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety