Krzysztof

Krzysztof

Redaktor „Tygodnika Powszechnego”, pierwszy minister spraw wewnętrznych III Rzeczypospolitej, senator ziemi krakowskiej. Ale dla nas przede wszystkim przyjaciel. Krzysztof. Znaliśmy się z Krzysztofem od dawna, od czasów, kiedy żaden z nas nie przypuszczał nawet, że kiedyś będziemy czynnie uprawiać politykę, a tym bardziej że przyjdzie nam razem reformować organy porządku i bezpieczeństwa. Znaliśmy się z redakcji „Tygodnika” i z wlokącego się godzinami pociągu relacji Kraków-Lublin, którym jeździliśmy na KUL, gdzie swego czasu pracowaliśmy. Gdy w Polsce odbywały się obrady Okrągłego Stołu, ja byłem na amerykańskim uniwersytecie. Krzysztof natomiast brał w nich czynny udział. Później był aktywny w kampanii wyborczej przed czerwcowymi wyborami roku 1989, w których został wybrany do Senatu. Senatorem był zresztą nieprzerwanie do 2001 r. Nasze drogi znów się zeszły, gdy jako ekspert pisałem dla Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego projekty ustaw policyjnych, a Krzysztof został przez premiera Mazowieckiego powołany na stanowisko wiceministra spraw wewnętrznych. Ministrem był wówczas, na mocy umowy „okrągłostołowej”, gen. Kiszczak. Roztropny Tadeusz Mazowiecki postanowił przejmować ten złowrogi resort metodycznie. Pierwszym krokiem było wstawienie do kierownictwa ministerstwa Krzysztofa Kozłowskiego, drugim – przygotowanie podstaw prawnych pełnej reorganizacji MSW: likwidacji SB, utworzenia Urzędu Ochrony Państwa, przekształcenia milicji w policję, ale przede wszystkim chodziło o ustanowienie nad tym wszystkim cywilnej, demokratycznej kontroli. Przyznać muszę, że nominacja Krzysztofa Kozłowskiego najpierw na stanowisko wiceministra, a później ministra mocno mnie zdziwiła. Czy ten skądinąd sympatyczny i mądry pan zna się na funkcjonowaniu służb, które przyjdzie mu reformować i którymi będzie kierował? Wkrótce, gdy wraz ze śp. Jurkiem Zimowskim zostaliśmy jego zastępcami, zobaczyłem, że Tadeusz Mazowiecki nie popełnił błędu. Krzysztof miał niewielkie pojęcie o funkcjonowaniu służb policyjnych i specjalnych. Miał jednak cechy charakteru niezwykle ważne w tym czasie dla funkcji, którą przyszło mu sprawować. Przede wszystkim był państwowcem. Miał ogromne wyczucie racji stanu. Dobro państwa było dla niego ważniejsze niż dobro partii czy środowiska politycznego. Dziś, w upartyjnionej od góry do dołu Polsce, może trudno to sobie wyobrazić, ale na przełomie lat 80. i 90. politykę uprawiano inaczej. Nikt nie pytał, jak ta czy tamta decyzja przełoży się na słupki społecznego poparcia, jak wpłynie na wynik następnych wyborów. Podejmowano decyzje i robiono to, co uważano za ważne i dobre w danej chwili dla państwa. Krzysztof Kozłowski tak rozumiał i uprawiał politykę. Krzysztof był człowiekiem bezwzględnie uczciwym, umiał też odróżnić rzeczy ważne od nieważnych. To cecha rzadka, a przy zadaniach, które stanęły przed nowym, solidarnościowym kierownictwem MSW, wręcz nieoceniona. Dlatego w ciągu dwóch-trzech miesięcy przeprowadzono pełną reorganizację resortu, zlikwidowano Służbę Bezpieczeństwa, przeprowadzono weryfikację jej funkcjonariuszy, zbudowano nowe struktury, a wszystko odbywało się „w marszu” przy zachowaniu ciągłości pracy wszystkich reformowanych służb. Państwo i jego obywatele ani przez chwilę nie byli pozbawieni ochrony swojego bezpieczeństwa. Wymagało to zmiany lub wydania w ciągu tych dwóch-trzech miesięcy kilkuset wewnętrznych aktów prawnych, przeorganizowania struktur, zmian kadrowych. Które dzisiejsze ministerstwo potrafiłoby zrobić tyle w tak krótkim czasie? Później rozmaici frustraci i malkontenci zgłaszali rozmaite pretensje, że można i trzeba było to zrobić lepiej, dokładniej. Ba, nie brakowało nawet zarzutów, że celowo chroniono ubeków, cała reorganizacja była jedną wielką mistyfikacją, a właściwie jednym wielkim aktem zdrady. Mimo woli przypominają się słowa zapomnianego już nieco pisarza Stanisława Rembeka, który brutalnie, ale prawdziwie nazwał Polskę „krajem, gdzie każdy dureń czuje się powołanym do krytyki wszystkiego, nie biorąc za nic odpowiedzialności”. Był wreszcie Krzysztof człowiekiem wielkiej humanistycznej kultury. Ona nakazywała mu tolerancję, szacunek dla drugiego człowieka, nawet gdy był on przeciwnikiem. Był dżentelmenem. Gdy odchodził z ministerstwa, od współpracowników dostał szablę. Biała broń zawsze w tradycji była symbolem uczciwej walki. Kiedy gen. Jaruzelski zdecydował się skrócić swoją kadencję, do walki o prezydenturę stanęli dwaj najwięksi – jak sądzono – konkurenci, Mazowiecki i Wałęsa (bo nikt nie przypuszczał, że kondycja młodziutkiej polskiej demokracji jest tak słaba, że jakiś

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 14/2013, 2013

Kategorie: Felietony, Jan Widacki
Tagi: Jan Widacki